Można równie dobrze potraktować tę całą opowieść jak koszmarny sen, są ku temu równie mocne przesłanki. Ambiwalencja znaczeń została jednak celowo podpowiedziana. Sugeruje ją nawet swoista kulminacja emocjonalna. Wszystko jest pozorem, czymś innym niż wydaje się na pierwszy rzut oka, jakimś wykrzywionym i zwielokrotnionym odbiciem.
W świecie stworzonym przez Davida Lyncha nic nie jest oczywiste. Zło kłębiące się pod powierzchnią pocztówkowego Los Angeles przejawia się w korupcji i zbrodni, samotności, brakiem miłości, moralnym zepsuciem, ale ma także charakter metafizyczny. Jest irracjonalne w swym nasileniu i w jakiś osobliwy sposób pociągające. I jak to bywa zwykle u Lyncha oglądamy świat mrocznych tajemnic i metafizycznych zagadek, porusza się od sceny do sceny, bawi się scenariuszem jak tylko może -podobno Lynch dostarczał aktorom scenariusz najczęściej w ostatniej chwili.
Wszystkie filmy Lyncha łączy jedno -jakaś niezdrowa fascynacja tym, co odbiega od normy, co dziwaczne. Ten film nie mieści się jakoś w kategorii filmów, które powinny się podobać. Bo niby wszystko wydaje się znajome -zarówno amerykańskie Hollywood, jak i ponury dom na Mulholland Drive, kryjący tajemnicę. Są to klisze do znudzenia nakładane na siebie we współczesnym kinie. Jednak sposób, w jaki zostały użyte w obrazie Lyncha budzi niepewność. Z jednej strony wręcz ostentacyjnie podkreśla się ich stereotypowość, z drugiej w jakiś szczególny wykalkulowany sposób odbiera im sens. Odbywa się to często poprzez zauważalne szczegóły. Mamy tu do czynienia z czysto filmowym surrealizmem, choć i to określenie uznać trzeba za umowne; jest próbą nazwania emocjonalnego wrażenia, a nie wyjaśnieniem mechanizmu obrazu. Usprawiedliwia je po części osoba reżysera. Lynch jest artystą-plastykiem, który na studiach próbował eksperymentów z ruchomym obrazem i dźwiękiem w duchu surrealistycznym...Trudno znaleźć słowo do opisu czegoś, co ma charakter sennego koszmaru. Film trudno opowiedzieć, podobnie jak nie sposób naprawdę odtworzyć snu.
To przecież wciąż ta sama wizja, która niewiele ma wspólnego z jakąkolwiek sprawdzalną rzeczywistością, tym razem bardziej nawet wyrafinowaną, bo odwołującą się do zbiorowej pamięci widza kinowego, wychowanego na filmach hollywoodzkich. W przywołaniu znanych obrazów czy dialogów w określonej stylistyce nie należy dopatrywać się intencji parodystycznych. Reżyser niczego nie wyśmiewa, układa po prostu inną łamigłówkę, zmienia funkcje elementów. Jeszcze raz powrócić trzeba do sekwencji wstępnej, która nadaje ton całości; późną nocą na jednej z ulic Hollywood, Mulholland Drive, dwóch mężczyzn zamierza zamordować w limuzynie młodą kobietę (piękna i świetna aktorsko Meksykanka Laura Elena Harring za tę rolę otrzymała nagrodę American Latino Media Arts). W chwilę później dochodzi do wypadku samochodowego, w którym zabójcy giną, a ich niedoszła ofiara dociera do domu w dzielnicy Los Angeles i traci pamięć. Nie pamięta nawet swojego imienia. Tymczasem do Los Angeles przyjeżdża Betty Elms (znakomita Naomi Watts mogłaby stworzyć wystawę nagród, które odebrała za tę kreację, a jest ich chyba z osiem, o nominacjach nie wspomnę), której marzy się kariera wielkiej aktorki albo gwiazdy Hollywoodu i właśnie jedzie taksówką do domu swojej ciotki. Ciotki nie ma w domu, jednak opiekująca się posiadłością Catherine 'Coco' Lenoix (Ann Miller) wpuszcza ją do środka, ponieważ takie dyspozycje otrzymała od właścicielki.
Bohaterka, która podaje się za Ritę (zakłopotana wymyśliła to imię na poczekaniu, gdy zobaczyła na zdjęciu wielkiej gwiazdy kina napis -Rita Hayworth), wydaje się ofiarą, lecz znajduje przyjemność lesbijskiej namiętności i nienawiści w akcie erotycznym z...Betty. Dokonuje w ten sposób rytuału identyfikacji -bo w tym filmie wszystko w końcu przemienia się w jakiś sposób w rytuał, co jest estetyczną konsekwencją posługiwania się kinowymi stereotypami. Jeżeli chce się uniknąć łatwizny pastiszu, trzeba znanym obrazom i sytuacjom przydać specjalnej wagi choćby barokową przesadą. I z jednej strony Lynch stara się szokować, z drugiej nie obawia się dosłowności, która mogłaby się wydawać naiwna, gdyby nie wynikała tak harmonijnie z tonacji całego filmu. Uosobieniem dobra ma być w filmie Betty -jasnowłosa, czysta, prostoduszna dziewczyna, która właśnie przybyła do Miasta Aniołów z kanadyjskiej prowincji w nadziei zrobienia kariery w filmie, w scenach kluczowych rozmów ukazywana jest jednak w przyciemnionym świetle.
Nieporozumieniem byłoby doszukiwanie się realizmu, myląca jest nawet logika kryminalnej zagadki. W gruncie rzeczy Lynch rzuca widzowi wciąż i na nowo wyzwanie, każąc zapomnieć o nawyku metaforycznego odczytywania obrazu filmowego. A jest to tym trudniejsze, że dosłowność nie oznacza bynajmniej jednoznaczności. A fabuła filmu nie jest, jakby się wydawało, wcale taka płaska. Przecież akcja zbudowana jest z niezliczonych wątków, przeczuć, wizji i metamorfoz, pojawiają się coraz to nowe, osobliwe postaci, zdarzenia oraz zagadkowe niebieskie pudełko, do którego nie ma klucza (dopiero potem się odnajdzie).
Czy konkluzja ta sugeruje, że film Lyncha jest tylko rodzajem perwersyjnej gry ku rozrywce widza ? Reżyser nie ułatwia oceny, kusi nawet, żeby odpowiedzieć: tak. Lecz byłoby to za łatwe. A do swojego filmu dodaje nowe postacie, bohaterowie pojawiają się pod nowymi imionami, w nowych rolach i biorą udział w wydarzeniach i jeszcze więcej ukazuje się krótkich scen oraz epizodycznych sytuacji. Jedne łączą się w logiczną jedną całość układanki, inne rozbijają tok wydarzeń.
W innej części Los Angeles poznajemy żywot Adama Keshera (naprawdę dobry Justin Theroux), neurotycznego młodego reżysera filmowego w okularach z grubymi czarnymi oprawkami, który odmawia Luigiemu (gra go kompozytor Angelo Badalamenti, który za muzykę do tego filmu był nominowany do wielu nagród filmowych oraz dostał Online Film Critics Society Award) i Vincezno Castigliane (Dan Hedaya) zatrudnienia w swoim najnowszym filie aktorki, która oni mu polecają. Po powrocie do domu Adam zastaje swoją żonę w łóżku z obcym mężczyzną. Postanawia spędzić noc w hotelu. Dopiero w hotelowym pokoju stwierdza, ze bracia Castigliane ukradli mu wszystkie pieniądze, a to co ma przy sobie starczy mu tyko na jedną noc. Kiedy na początku filmu gangster wypowiada zdanie: -"To jest ta dziewczyna", my jeszcze nie wiemy o niej nic. Potem to samo zdanie wypowiada sympatyczny, lecz wywołujący przerażenie kowboj (Lafayette Montgomery), ale my widzowie dalej nie wiemy kim ona jest. W końcu słyszymy po raz kolejny to samo zdanie z ust reżysera. Bo to Camilla Rhodes, którą znamy jako Ritę dostaje rolę filmową w długo oczekiwanej produkcji reżysera Adama Keshera. Okazuje się być błędnie rozpoznaną "tą dziewczyną". Camille i Adam ogłaszają swój związek, zakończony ślubem, co sprawia, że Diane Selwyn, którą poznaliśmy bliżej jako Betty, przeżywa zazdrość.
"Mulholland Drive" pozostaje zatem opowieścią o przemocy i władzy, o zakłamaniu i strachu, o odwadze związanej z rozgraniczeniem dobra i zła. Porusza więc kwestie, z którymi zmaga się najszlachetniejsze kino, i które wymagają określenia postawy moralnej -tak samo ze strony twórcy opowiesci jak i jej odbiorcy, widza. Lynch podąża śladem swych odwiecznych obsesji ujętych w poprzednich swoich dziełach "Głowa do wycierania", "Twin Peaks", "Blue Velvet" i "Dzikość serca".
Betty odczuwa nieznośna fascynację przygody, w której piękno miesza się z moralnym zepsuciem, wstyd z przyjemnością, miłość z samotnością, niewinność z korupcją, a to prowadzi bohaterkę w końcu na manowce. Ostry fałsz sceny finałowej tego właśnie obrazu kinowego wstrząsa iluzją i na powrót wprowadza niepokój. Być może Lynch'owi o ten właśnie niepokój chodziło. Tylko, że nikt nie lubi opuszczać kina w poczuciu niepewności -i to jest powód, dla którego na ogół film może się nie podobać. Kompozycje Angelo Badalamentiego (podobno to ulubiony kompozytor Lyncha), które słyszymy w scenie aktorskich przesłuchań są podróbkami utworów śpiewanych w latach sześćdziesiętych przez Connie Stevens i Lindę Scott. Lynch za swoje dzieło został doceniony i nagradzany na wielu festiwalach filmowych, nawet Amerykańska Akademia Filmowa przyznała jemu nominację do Oscara.
Silencio...
bo oto znaleźliśmy się w miejscu, które zarówno przyciąga i odrzuca, jednocześnie fascynuje i budzi strach, gdzie nic nie jest tym co się wydaje, będącego zarówno początkiem i końcem, drogą do poznania i zatracenia, iluzją i rzeczywistością, prawdą i fikcją.
W to niesamowite miejsce prowadzi nas sam David Lynch, pozostawiając nam całą masę odniesień, wątków i znaczeń, z których każdy trop prowadzi w o wiele bardziej niezbadane rejony naszej wyobraźni, kryjącej tak jak filmowe 'Mulholland Drive' wiele 'sekretów i kłamstw' oraz kłębowisko naszych największych lęków i obsesji. Lynch po mistrzowsku wprowadza nas w ten niepokojący klimat, mnożąc rozmaite wątki i pokazując rzeczy, pozornie bez związku, dodając nowych bohaterów i dowolnie krzyżując ich losy, byśmy mogli ich odnaleźć w zupełnie nieprzewidzianych sytuacjach i rolach, dzięki czemu tworząc na ekranie nieprawdopodobną mieszankę realności i nierzeczywistości, na zasadzie kontrastu łącząc pierwiastki dobra i zła, niewinności i fałszu, bliskości i samotności, wreszcie nienawiści i miłości.
I zaczynamy powoli wnikać w ten jego świat, z każdą kolejną sceną odczuwając, jak to napisałeś w swojej świetnej i wnikliwej recenzji, coraz większy niepokój i niepewność, które osaczają i zarazem ogromnie nas wciągają, sprawiając że albo nie można się od filmu uwolnić lub też całkowicie go odrzucić. Bo wszystko co dzieje się na ekranie zaczyna nas w pewnym momencie nagle przerastać i już nie jesteśmy w stanie odróżnić tego co realne od projekcji naszej wyobraźni. A sam reżyser bynajmniej nie ułatwia nam sprawy, wzbudzając w nas z każdą koleją minutą jeszcze większa dawkę wątpliwości oraz pozostawiając jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi, które musimy szukać sami.
Bo czym tak naprawdę jest 'Mulholland Drive', złym snem, kryminalną zagadką bez rozwiązania, czy też może tylko i wyłącznie misterną i przemyślnie wykalkulowaną grą z widzem na jego emocjach. Dla mnie film Lyncha jest wszystkim tym naraz i jeszcze więcej, niezwykłą 'komnatą tajemnic' i innych osobliwości oraz przedziwną układanką znaczeń i niedopowiedzenia, bo każdy z nas inaczej sobie interpretuje to, co zdarzyło się w pewną mroczną noc na Mulholland Drive. Jednak aby najlepiej zrozumieć niesamowitą opowieść Lyncha nie jest najważniejsze zbyt intensywne wgłębianie się w każdą osobną scenę filmu i próba interpretacji wszystkich wyłaniających się z niego niezliczonych wątków, odwołań i odniesień, lecz przede wszystkim 'otwarcie oczu' i tak po prostu odczuwania wszystkimi zmysłami obecnych w każdej minucie filmu idealnie połączonych ze sobą elementów magii, grozy, sennych koszmarów i najrozmaitszych form udziwnienia oraz pozwolić się zaczarować wyjątkowo klimatycznej muzyce Angelo Badalamentiego, niekoniecznie starając się za wszelką cenę zrozumieć to co dzieje się na ekranie, bo jak wiadomo 'są rzeczy na Niebie i Ziemi, które nie śniły się filozofom'...