Wczoraj oglądałem. Co pamiętam? Film o moim pokoleniu. OK, hispsterskim, ale zawsze. Film nawet zabawny, ale co mnie rzuca się w oczy. No to bogactwo. Ten gruby 35 hipster niby ma podcast, niby też pracę w domu maklerskim czy coś w ten deseń a jak porzuca pracę to są pytania o oszczędności, których mówi że nie ma. Jednak on, rodzice i siostra LGBT (no bo przecież murzyni muszą być jakoś połączeni z LGBT ;) ) nie żyją nawet średnio, oni żyją raczej w luksusie. I to tak mnie trochę zdołowało. Dla kogo niby jest więc ten film? Chciałbym myśleć, że ten film zrobiono z przekąsem, że chcieli zrobić pastisz na wymogi Hollywoodzkie, ale wcale tak nie wyszło. Są w końcu czarni, biali, grubasy, LGBT, Żydzi, Muzułmanie. Ale nie ma rozumu i biedy. Kochaliśmy Gliniarza z Beverly Hills bo on kochał (oczywiście miłością koleżeńską a nie jakieś LGBTy) swojego białego kolegę, byli partnerami a nie białym i czarnym. Ale też i ja pokochałem ojca dziewczyny, która chce wyjść za białego grubego hipstera. A kiedy go pokochałem? Kiedy zauważył jedną zasadniczą wadę przyszłego zięcia a mianowicie... Że jest ćpunem, zna ćpunów i wali kokainę czasami. Ale tu chodziło nie o narkotyki i kiepski dobór znajomych a o narkotyk dla białych, bogatych bananków. No mówię... Chciałbym aby to był pastisz, ale niestety, wyszło bardzo serio, 4/10.