Dobry, ciekawy film, ale nie wierzę, by kampania propagandowa zdecydowała o wyniku referendum. Dobra propaganda może poprawić wynik o parę procent, zła zepsuć o kilka, ale ludzie i tak posługują się preferencjami ukształtowanymi przez życie, warunki otoczenia, własne, ugruntowane przekonania.
W każdym razie mnie reklamy i propaganda nie przekonują, nie działają. Wręcz przeciwnie: z dwu produktów w podobnej cenie wybiorę raczej ten niereklamowany, bo w jego cenie nie ma, znaczących czasem, obciążeń za koszta kampanii rklamowej.
Niby masz rację, ale nie końca. Nie relatywizował bym tego zjawiska.
To że na ciebie i na mnie reklama nie ma większego wpływu nie oznacza, że tak jest z innymi. Jest dużo osób które w swoich wyborach kierują się w znacznym stopniu reklamą, sugestią. Tam pracują zawodowcy i stosują sprawdzone od lat metody. Poza tym żyjemy w czasach post polityki, gdzie nie meritum decyduje o powodzeniu danego kandydata czy partii tylko elementy zewnętrzne i sposób bycia, ubioru czy tzw luzu. Stąd w filmie propaganda akcentuje słowo radość, poszerza jego znaczenie i nadaje słowu „nie” pozytywny wydźwięk. Bo chyba bycie na nie jest raczej odbierane negatywnie, a w filmie w tej konkretnej sytuacji ma konotację pozytywną. Całość zmierza do pokazania różnorodności w jedności, zrezygnowania w kampanii z elementów drastycznych i historycznych, przyciągnięcia młodych. Można każdemu obrazowi spróbować nadać inne lub dodatkowe znaczenie i jakieś środowisko zostanie przyciągnięte. A główny temat tylko zarysować lekką kredką.
Sytuacja w Chile była wtedy zero-jedynkowa i może wystarczyła ta niewielka zmiana wizerunkowa podczas kampanii aby ci niezdecydowani poszli do urn.
Dla mnie to o tyle ciekawy film, że pokazuje z jednej strony dylematy bohatera, ale też jest dobrą wskazówką jak z pozornie przegranej sytuacji wyjść z tarczą.
Z drugiej strony miałem wrażenie, że przypomina to trochę obecną sytuację Polski, gdzie nie wiem co by się musiało zdarzyć, aby młodzi zmienili swoje preferencje i nie musieli wyjeżdżać na Wyspy za chlebem. Może potrzeba zmienić formę kampanii i zaakcentować np. „radość” jako element „nie” zgody na polską codzienność.
Nadal uważam, że wpływ propagandy jest przecenieny - ludzi motywują przede wszystkim fakty.
U nas żadna kampania nie da cudownego skutku. Jesteśmy uprzedzeni do całej klasy politycznej i frekwencja wyborcza będzie coraz mniejsza, aż znacząco zmieni się scena polityczna - czyli fakty.
Fakty? Jakie fakty? Społeczeństwo w swojej zdecydowanej większości nie ma elementarnej wiedzy i tej wiedzy posiąść nie chce. Polityka to wyłącznie propaganda.
Fakty to doświadczana jakość życia - ceny, zarobki, rynek pracy, ochrona zdrowia, bezpieczeństwo publiczne, itd. One wyznaczają przede wszystkim zachowania wyborcze czy "demonstracyjne". Pomimo propagandy sukcesu od wielu lat mamy sporą emigrację zarobkową. Propaganda może dać wahania preferencji polirycznych na kilka procent wokół poziomu wyznaczonego przez FAKTY.
Czyli jeśli doświadczę bezrobocia, to znaczy że całe społeczeństwo ma ten sam problem? Fakt jednostkowy staje się wtedy faktem społecznym? Przecież to bzdura.
A emigracja zarobkowa występuje wszędzie dopóty, dopóki nie zostaną wyrównane różnice w dochodach z uwzględnieniem barier migracyjnych. To jest zjawisko doskonale poznane i niezależne od wskaźnika dobrobytu, dlatego Niemcy i Francuzi migrują do Szwajcarii, Portugalczycy do Luksemburga, Finowie do Szwecji itd. Przez 60 powojennych lat marzyliśmy o możliwościach, które teraz posiadamy, a opozycja robi z tego problem narodowy. Nie powielaj tego myślenia, bo ono jest po prostu głupie.
Jednostkowe doświadczenia zbierają się w statystyki społeczne - to oczywistość a nie bzdura. Podobnie jednostkowe wybory polityczne też sumują się w statystykach wyborczych. Gdyby ludzie wierzyli propagandzie, że Polska to kraj wielkich możliwości, nie uciekaliby a czekali na swoją szansę - ale w tym względzie mogę się trochę z Tobą zgodzić. Dla mnie najważniejsza jest ograniczona możliwość propagandy co do zmiany zachowań ludzi, jak pisałem, do kilka procent.
Myślenie prawicowe jest mi obce - jestem liberałem.
Jesteś liberałem i pewnie monarchistą spod znaku JKM. Bo faktycznie jednostkowe doświadczenie monarchy przekłada się na statystyki społeczne. W demokracji jest inaczej. Nie rządzi partia, która przekona "kilka" procent, ale ta która przekona większość, nawet jeśli indywidualne doświadczeń 49% społeczeństwa nie pozwalają mu na nią zagłosować.
Liberalizm to coś wręcz przeciwnego niż monarchizm. Generalnie - nie bardzo rozumiesz, co ja piszę; rozmijamy się w przedmiocie dyskusji. Proponuję zakończyć. Pozdrawiam.
To jak Twój liberalizm ma się do głoszonych poglądów na temat migracji? Przecież to jest emanacja liberalizmu? Ten brak spójności narzucił mi skojarzenie z JKM, więc faktycznie nie mam pojęcia o czym piszesz. Wiem tylko, że błądzisz, tym bardziej że sam jestem liberałem.
Wszystko zależy od motywacji danej jednostki oraz jej zdolności do przetwarzania informacji: do logicznego myślenia; analizowania, wyciągania wniosków, dostrzegania zależności przyczynowo-skutkowych. Jeśli dany temat kogoś nie interesuje (albo interesuje tylko trochę), to będzie on powierzchownie rozpatrywać napływające treści i będzie zwracać uwagę na takie "kwiatki" jak sposób wypowiadania się czy wygląd. I nie ważne czy mówimy w tym momencie o wyborze jogurtu na śniadania czy wyborze prezydenta.
Przykład: mam matkę, według niej głęboko pobożną osobę, wraca z kościoła i zachwycona opowiada jak pięknie ksiądz wyglądał i jak pięknie mówił - pytanie - a o czym mówił? - tego już jej zmysły nie zarejestrowały.
Wydaje mi się, że celem kampanii "NO! - wybierz radość" nie było przekonanie niezdecydowanych, jak mają głosować. Zasadniczo ludzie spodziewali się nieskuteczności głosowania na nie i następczych represji po przegranej. Kampania skoncentrowana na pozytywnych oczekiwaniach miała jeden najważniejszy cel - zachęcić wszystkich przekonanych "na nie" do zaryzykowania i oddania głosu, dając im nadzieję, że może to być działanie sensowne.
W każdej profesjonalnej kampanii jednym z wyjściowych celów jest przekonanie konkretnego wyborcy, że jego głos jest ważny - co wobec powszechnego rozumienia praw statystyki jest bardzo trudne, bo : "przecież wśród milionów głosów mój głos nic nie znaczy; więc jak sobie odpuszczę, to nic nie zmieni". Jak trudno jest dotrzeć z logiką matematyki do przeciętnego człowiek wskazuje proste rozumowanie: jeśli z wiarą grasz w totolotka, to nie wychodź na ulicę, bo prawdopodobieństwo wpadnięcia pod samochód jest kilkadziesiąt razy większe od wygranej.
Nadal uważam, że kampania wyborcza z filmu miała, oczywiście ważny, ale kilkuprocentowy wpływ na wyniki. Chyba jestem naiwny i wierzę w ludzką mądrość...
Pewnie tego nie przeczytasz, bo napisałeś ten komentarz wiele lat temu, ale uważam, że jesteś naiwny. Różnica wynosiła tylko kilka procent, a poza tym Pinochet do dziś ma w Chile wielu zwolenników. Ogólnie Chilijczycy są akurat w tej kwestii bardzo podzieleni. Ta kampania miała na celu przekonanie ludzi, żeby zaryzykowali, żeby nie bali się zmian. Bo wieku po prostu się przyzwyczaiło i bało się tego, co będzie dalej. Ja w przeciwieństwie do ciebie jestem pełen wiary w ludzką głupotę. I rzadko się zdarza coś, co mogłoby mnie przekonać do zmiany poglądów.
Nie zrezygnuję tak łatwo z "naiwnej" wiary w mądrość Homo sapiens sapiens, ale doskonale rozumiem i ciebie i mojego syna, który za udowodnioną teorię uznaje, iż "ludzie są głupi".
Krakowskim targiem: gatunek H. s. s. charakteryzuje inteligencja, ale większość osobników jest głupia.
Dowody to np.: (1) statystyczna skuteczność reklam i jednocześnie ich poziom obliczony na matołów; (2) powszechność popkultury na najniższym poziomie /disco-polo, filmy "bijzabij", kibolstwo, "rydzykowy" katolicyzm, itp./ (3) ... ilość popierających PIS.
Przyznam, że podziwiam twój optymizm, ale rzadko go podzielam. Naprawdę dużo częściej chciałbym się mylić w kwestii ludzi jako ogółu. Bardzo bym chciał.
Chyba w mojej ostatniej wypowiedzi tego optymizmu nie zobaczyłeś! Mamy obaj typowy rozdźwięk marzeń i realiów.
Jesteśmy jako gatunek coraz głupsi (wiarygodne badania średniego poziomu intelektualnego między XIX a XX w.).
Josip Szkłowski i jeszcze któryś z "wielkich" w kosmologii obliczyli średni czas trwania cywilizacji (tzw. psychozoiku) na 8-12 tys. lat. Jak dla nas, jakieś 5 tys. mamy już za sobą...
Znowu jakaś bzdura, przecież tu nie ma żdanej argumentacji. To konkluzja.
Nie wiedziałem czy tu jeszcze zaglądasz, więc nie chciałem się rozpisywać, ale postanowiłem Cię wywołać. Cieszę się, że połknąłeś haczyk.
Po pierwsze zadecydowało kilka procent. Po drugie ludzi mozna mamić jak się potrafi sterować przekazem. Na początek przeczytaj ten fragment, później przejdziemy dalej, jeżeli się jakoś sensownie ustosunkujesz:
"Evidence in support of this belief [i.e., that Kennedy's physical appearance overshadowed his performance during the first debate] is mainly limited to sketchy reports about a market survey conducted by Sindlinger & Company in which 49% of those who listened to the debates on radio said Nixon had won compared to 21% naming Kennedy, while 30% of those who watched the debates on television said Kennedy had won compared to 29% naming Nixon."
Ironia, człowieku.
Nie mam zamiaru dyskutować. Ja mam swój pogląd, ty swój - i tak już zostanie. Żegnam.
To akurat nie jest żadna różnica poglądów, to jest przeciwstawienie wiedzy niewiedzy. Takie proste problemy, jak manipulowanie opinia publiczną, są już bardzo dawno zbadane i opisane. Różnica poglądów może wystąpić w momencie, kiedy mamy do czynienia z niepewnością w jakiejś dziedzinie. Nie z pewnością.
Skuteczność agitacji (z tym mieliśmy w filmie do czynienia, nie z wieloletnią propagandą - jak w przypadku np. Hitlera) jest ograniczona, jak pisałem, do kilku procent przekonanych. Gdyby reklama, jako forma agitacji, miały choćby parokrotnie większe oddziaływanie, mielibyśmy zupełnie inne realia życia, inny ustrój gospodarczy, niż obecny - trudny nawet do wyobrażenia. Ludzie w większości posługują się utrwalonymi poglądami i niechętnie, pod wpływem niewielu i krótkotrwałych bodźców, je zmieniają.Tu nie działa psychologia tłumu.
Dopóki któryś z nas nie udowodni swoich racji, nie może sobie przypisać wiedzy a przeciwnikowi jej braku; więc się tak nie napuszaj.
Dobra, uderzasz w fajne klimaty. Pierwsze pytanie, żeby ustalić kategorie w jakich postrzegamy pojęcia. W jakim według Ciebie żyjemy ustroju gospodarczym? Od tego w jaki sposób odpowiesz, uzależnię poziom mojej odpowiedzi.
"Ludzie w większości posługują się utrwalonymi poglądami i niechętnie, pod wpływem niewielu i krótkotrwałych bodźców, je zmieniają" - myślę, że to błędne myślenie. Ludzie w większości posługują się utrwalonymi wzorcami zachowań i niechętnie... Myślę, że dokonujesz zdroworozsądkowej projekcji tej wersji wypowiedzi na obszar polityki. Spójrz na oglądalność programów politycznych, jeżeli jakis nazywany politycznym wykręca niezłą oglądalność, to przeanalizuj, czy mówi się w nim o poglądach politycznych, czy o emocjach politycznych? Czy jest on debatą polityczna czy awanturą?
Spróbuj skonstruować wśród swoich znajomych jakąś względnie reprezentatywną próbkę przekroju społeczeństwa i sprawdź, kto nie tylko ma jakieś poglądy, ale kto w ogóle wie jakie poglądy polityczne istnieją? Później spójrz jaki odsetek społeczeństwa stanowią grupy reprezentowane przez twoich znajomych. Nie chcę Cię zasmucać, ale ludzie w większości nie rozumieją i nie mają żadnych poglądów i jedyna podstawa, na której bazują oddając głos to propaganda.
Psychologia tłumu to inna kwestia. Tłum to tłum. Niemniej jednak niektóre elementy takiej psychologii, obok wielu innych aspektów, też znajdują tu zastosowanie. Niemniej jednak mógłbyś jakoś rozwinąć swoją myśl. Dlaczego tak myślisz?
"Dopóki któryś z nas nie udowodni swoich racji, nie może sobie przypisać wiedzy a przeciwnikowi jej braku; więc się tak nie napuszaj." Oczywiście, że może. Jeżeli temat został zgłębiony i zna się odpowiedzi na te pytania, udowodnione w sposób naukowy, to dlaczego nie? Tym bardziej jeżeli na różnych forach na żywo i tak jak tutaj, ustosunkowuję się do takich twierdzeń już kilkadziesiąt razy i znam wynik poprzednich rozmów, w kółko powtarzane argumenty, to dlaczego mam udawać, że jest znacząca szansa, iż tym razem spotkam się z jakimś nowoodkrytym argumentem? Choć oczywiście z tzw. ludzkiego punktu widzenia chciałbym, żeby było tak jak twierdzisz. Niemniej jednak w tym przypadku prawda jest raczej bolesna. To smutne i wymaga pewnego wysiłku, żeby na to wszystko nie splunąć, ale to możliwe. W końcu może się kiedyś okazać, że się temu jakoś zaradzi,
Prawda leży tam gdzie leży, a nie tam gdzie zatrzyma się dyskusja pomiędzy osobami. Wiedza wynika ze zgłębienia tematu, na podstawie analiz rzeczywistych wydażeń w odpowiedniej liczbie, przebrnięcia przez krytykę,,, Jeżeli ma się to za sobą, to dlaczego ktoś miałby udawać, że nie zna odpowiedzi na przedmiotowe pytania?
Jeżeli wygląd kandydatów potrafi zmienić ocenę wypowiadanych przez nich treści ze stosunku 49/21 do 29/30, natychmiast, bez żadnego długiego okresu propagandy, to nie wiem dlaczego tak się upierasz przy tych kilku procentach? Tamten przypadek był przyczyną poszukiwania odpowiedzi na pytanie "dlaczego"? Odpowiedź brzmi banalnie. Ze zmysłu wzroku prowadzą dwie drogi do mózgu, ktrótsza do ciała migdałowatego, a dłuższa do płatów czołowych. Z uszu droga prowadzi do płatów czołowych, odpowiedzialnych za krytyczne myślenie. Starsze części mózgu odpowiedzialne za emocje nie rozumieją mowy, szare komórki muszą ja im przetłumaczyć. Dopiero wówczas wysyłany jest komunikat do ciała migdałowatego o tym czy jest to informacja pozytywna czy negatywna i takie reakcje w nas powstają. Ze wzrokiem jest odwrotnie, najpierw powoduje w nas emocje i płaty czołowe, które są bardziej energochłonne i wolniejsze rozpracowują informację już po tym, kiedy na jej podstawie mózg ustosunkował się do niej emocjonalnie. To zaburza obiektywizm,
To jedna z wielu sztuczek w sztuce manipulacji, która ma tysiące lat. Także narazie trochę mnie rozśmieszasz, ale słucham dalej... Smutne, że na chwilę obecną to się robi na skalę przemysłową...
Żeby głosować stale za określoną opcją, nie trzeba mieć świadomych, popartych szeroką wiedzą politologiczną poglądów - wystarczy podstawowa zgodność "przedprogramowania" rodzinno-środowiskowego z właśnie uporczywą i dlugotrawałą propagandą. Na tej zasadzie funkcjonują PIS i PO, mające stały, wierny elektorat. Natomiast zmiana tych preferencji nie dokonuje się szybko, za sprawą jednej akcji propagandowej. Musiałaby ona trafić na podatny grunt (tak trafił kiedyś Lepper, Palikot a teraz Kukiz) w tej części społeczeństwa, która od dawna już kontestuje zastaną scenę polityczną. Ja od wielu lat głosuję tylko na zasadzie "na bezrybiu i rak ryba... bo alternatywą jest zastąpienie ryb np. hienami".
Tu pojawia się możliwość zakończenia naszej dyskusji - mogę uznać, żę pokazana w filmie kampania trafiła na takie właśnie już utrwalone nie tyle przekonania, co frustracje i poczucie wyalienowania.
Zgadzam się, że emocje w wyborch politycznych są sprawą podstawowoą - tyle, że są one też względnie utrwalone, zwłaszcza negatywne (bardziej nie lubimy przeciwników politycznych niż kochamy naszych "przywódców").
Żyjemy oczywiście w kapitalizmie, tyle że mocno "wykoślawionym" i niestabilnym - w tym brakiem utrwalonych tradycją i wychowaniem zachowań zarówno producenckich jak konsumenckich.
Nadal uważam, że dyskutujemy "na przekonania" a nie "na wiedzę" i że dalsza dyskusja niczego nie da (zgodnie zresztą z prawami forów internetowych, gdzie forsowanie własnych poglądów wręcz uniemożliwia poszukiwanie prawdy). W swojej praktyce tylko raz zdołałem przekanać kogoś do moich poglądów.
Ach, znowu muszę być odrobinę uszczypliwy...
Z jednej strony masz rację - to jest tylko forum i nie ma co za darmo pisać tu prac naukowych. Niemniej jednak starałem się przedstawic nie opinie, tylko fakty. Podałem najbardziej znany przypadek wpływu wyglądu kandydata na odbiór jego poglądów. Uczyniłem to w formie skwantyfikowanej, więc - taki miałem zamiar i nadzieję na taka właśnie percepcję - jest to fakt, nie opinia, konkretna liczba, wynik badania, nie jego jakościowa, czy jak kto woli autorska interpretacja. Ten chociażby przybadek pokazuje, czarno na białym, nie zawierając w sobie opinii, że aspekty wyglądu (w tym ruchu, mimiki), potrafią zmienić nastrój społeczny o kilkadziesiąt proc., nie o kilka. To nie jest żadna opinia, to jest fakt i albo jest się go świadomym, albo nie, albo się to wie, albo się nie wie. Nie ma tu miejsca, na żdane poglądy.
Po drugie przedstawiłem opis mechanizmu działania, który wpływa na takie zachowanie "konsumentów". Faktyczny, badany encelografami i fMRI. To na pewno nie jest opinia. To, że tego uczą na studiach to też fakt.
Co do tych stałych elektoratów, to jak one są stałe, mogłoby się okazać jedynie wówczas gdyby odciąć rządzące partie od finansowania ich propagandy. Tu jest miejsce na opinię, ale nie jest to rzecz niemożliwa do falsyfikowania hipotez w jej obrębie. Po prostu bardzo trudna do wykonania. Za twardy elektorat uważam (opinia) tych, którzy pracują w administracji państwowej, ich rodziny, ich kolegów którzy pracują w firmach żyjących z kontraktów zależnych od państwa, innych ludzi pracujących w tych firmach itd. O partyjnych i tzw. nomenklaturze nie wspominam. Reszta to ludzie mający lub niemający poglądów. To sie da aproksymować śledząc przepływy pomiędzy różnymi ideologicznie partiami, ale widełki prawdopodobieństwa są zbyt szerokie, żeby mówić o istotności takich obserwacji.
Dałoby się to dokładniej sprawdzić, gdyby rządzące partie zlikwidować, zupełnie, ludzi rządzących odsunąć i stworzyć nowe byty polityczne, o różnych programach, Wówczas mozna by zbadać czy ludzie obstający dane programy przyłączą się do partii o takich samych poglądach, czy w rzeczywistości kierują się innymi kryteriami - wizerunkiem liderów itd.
"Żyjemy oczywiście w kapitalizmie, tyle że mocno "wykoślawionym" i niestabilnym - w tym brakiem utrwalonych tradycją i wychowaniem zachowań zarówno producenckich jak konsumenckich."
To prawda, kapitalizm ma w sobie właściwie jedną nieusuwalną wadę - dziedziczenie majątków. Nasz system, falowanie pomiędzy większym i mniejszym stopniem socjaldemokracji a liberalizmem, spowalnia oczyszczanie gospodarki z graczy, którzy znależli się w grze dzięki losowi, a nie swoim kompetencjom, które przemnożone przez kapitał zwiększają pulę produktu do podziału. To dłuższa rozmowa. Stabilność, czyli cykliczność można zmniejszyć, od 90 lat wiadomo jak to zrobić, od 35 lat można by to robić bardzo skutecznie, dzięki pewnym narzędziom. To zadanie polityki monetarnej, jej reformy, ale pomimo, iż ludzka myśl zna rozwiązania tych problemów, to ma za przeciwników światowe korporacje, a ich imię to 14 lotniskowców USA. Taka jest prawda - tu cię zasmucę, to też nie jest opinia, jeżeli chcesz to na prive mogę to rozpisać liczbami, nie ma problemu.
Z tym brakiem utrwalonych wychowaniem i tradycją zachowań, to jest ciekawa rzecz, bo ludzka myśl zna bardzo mało odpowiedzi na pytania ekonomiczne rozpatrywane z perspektywy kulturowej. Śmiem twierdzić, że ekonomia kulturowa jest na poziomie g^wna. Alesina na Harvardzie prowadzi z tego wykłady, kilka lat temu czytałem slajdy z jego wykładów. Nic tam nie wiadomo narazie. Sam zrobiłem setki równań z wymiarami kultury (to też się mierzy przyjacielu, względnie, nie absolutnie, ale się mierzy) i na chwilę obecną skłaniam sie chyba nie tyle za takim stwierdzeniem, że nie ma u nas czegoś niedojrzałego, czy wychowanie szwankuje, ale raczej to do wychowania, kultury, tzw. zbiorowego zaprogramowania umysłu należy dopasowywać polityke fiskalną i monetarną. To dłuższa rozmowa i narazie to eż opinia, ale też oparta o liczby - po prostu zakończenie procesu syntezy jest jeszcze przede mną. Przekładając to na ludzki język, chyba jednak przyszłością są państwa narodowe, wówczas mogą się rozwijać dłużej bez rewolucji technologicznych, bo wtedy to nie sztuka.
Na koniec, ja się nie staram nikogo do niczego przekonać, po prostu mam wewnętrzne przekonanie, że pownienienem dzielić się wiedzą, a opinie wystawiać na krytykę, tylko wówczas zdobywanie wiedzy ma sens, a opinie mają szansę przeistoczyć się w wiedzę.
Nie pisz takich elaboratów, bo to zniechęca do czytania.
Jak wynika z badań, jedna kampania reklamowa wpływa na preferencje konsumentów w ~5% (nowych nabywców; preferencji konsumentów innej marki nie zmienia ponad błąd statystyczny). Długotrwała, ale jednorazowa (okazjonalna) agitacja polityczna może wpłynąć podobnie, na ~9% wyborców, ale tylko z grupy wcześniej "niezdecydowanych".
Takie same dobre moje liczby, jak i twoje...
Nie miej złudzeń - nie dzielisz sie wiedzą, tylko propagujesz swoje przekonania.
Dobrze, postaram się nie mieć złudzeń. Propagacja ma na celu przekonanie innych, żyję w przekonaniu, że nikogo nie da się przekonać w internecie. Kiedy byłem młodszy, trochę próbowałem, ale w przeciwieństwie do Ciebie, nigdy mi się nie udało nikogo przekonać. Dziś to czysto egoistyczne szukanie błędów w moim myśleniu. Łatwiej je dostrzec będąc krytykowanym, a prawidłowe myślenie, to coś co jest mi potrzebne.
Co to znaczy, kampania wpływa na 5%? Co to znaczy polityczna 9%? I ta za milion i ta za 20 milionów tak samo? Wszystko jest względne. Jeżeli partii byłoby np. 5, to średnia 9%, włączając w to jakieś odchylenie standardowe (zwykle ok. 1/3 średniej, powyżej tej wartości statystycznie nieistotne), czyli 2/3 kampanii daje rezultat od ok. 6 do ok. 12 proc., biorąc pod uwagę, że rozmawiamy o skali zjawiska, a nie średniej dla pojedynczej kampanii, wówczas np.dla 5 partii średnia byłaby 45%, dla trzech 27, dla dwóch 18. to dość duże liczby. Niemniej jednak skala zjawiska w takim przypadku nie różni się niczym od skali zjawiska, którą podałem na przykładzie dwóch kandydatów.
Z mojego doświadczenia z współpracy z agencjami interaktywnymi wynika, że przeciętna kampania dla firmy nie ma prawie żadnego skutku ekonomicznego. Ich interesuje tylko, żeby mieć kilka korporacji do wrzucenia do portfolio i o nich dbają, a reszta jest tylko do wydojenia. To jednak inna kwestia.
Ustępuję ci pola - nie jestem w tych tematach tak kompetentny, jak ty.
Pozostaję jednak w przeświadczeniu, że dostatecznie wcześnie nabytych i względnie utrwalonych poglądów (w sumie - cech charakteru) nie da się łatwo zmienić. Oczywiście, nie dotyczy to sporej zapewne liczby ludzi, których właśnie cechą charakterologiczną jest chwiejność i podporządkowanie - ci zachowują się jak stado owiec. Czy jest takich na tyle, żeby wpływać znacząco na wyniki wyborów, referendów, itp., tego nie wiem.
Na poparcie mojego przekonania mam tylko to, że w przeciętnych warunkach (dość stabilne państwo, nie w stanie kryzysu gospodarczego i społecznego, tym bardziej nie w stanie wojny) rozkład statystyczny klasycznych poglądów politycznych jest bardzo podobny dla zdecydowanej większości krajów (oczywiście, w ramach kultury Zachodu). Przeciw temu są przypadki państw totalitarnych (bolszewicka Rosja, Niemcy po I w.ś., Chiny komunistyczne, oczywiście Kuba, Korea Płn. i inne "socjalludy", dyktatury w Azji i Afryce, także Rosja współczesna). Z kolei obecnie niezależne państwa bloku sowieckiego już po kilku latach bałaganu politycznego prezentują podobne spektrum polityczne, jak inne kraje demokracji zachodniej; Niemcy też stosunkowo szybko (~10 lat po wojnie) stały się typowe politycznie.
Nie widzę dalszej potrzeby dyskusji...
"Oczywiście, nie dotyczy to sporej zapewne liczby ludzi, których właśnie cechą charakterologiczną jest chwiejność i podporządkowanie - ci zachowują się jak stado owiec. " - no właśnie o nich mi chodzi. Myslę, że własciwie się zgodziliśmy.
Rozkład chyba musi być podobny, jeżeli przypadek równo rozkłada różne cechy wśród ludzi, a propagandą rządzi kapitał pochodzący z tego samego, źródła. Niemniej jednak podporządkowuje się sugestii zakończenia dyskusji. Przynajmniej tej politycznej,
Co do filmów, to dobry gust, chociaż ja nie czuję np. Nocnego Kowboja, choć doceniam i grę i ten klimat Nowego Jorku z tamtych czasów, ciekawy. Lawrence z Arabii mocno wizualny, nawet mi się spodobał zaraz po seansie, jednak im dłużej o nim myślałem, tym bardziej beznamiętny mi się wydawał, jakbym nie mógł znaleźć klucza, wg którego mógłbym go na dłużej zapamiętać.
I chyba w końcu muszę obejrzeć Przełamując Fale.
Pzdr.
Ł
Ja preferuję filmy z lat ~'60 do '90 i jeszcze starszych. Wtedy można było prawie "w ciemno" iść do kina na zachodnie filmy; sprowadzali tylko dobre - poza westernami i "płaszcza i szpady" (zresztą też niezłymi). Teraz efekciarstwo często zabija fabułę, dialogi i aktorstwo.
Być może tego posta też przeczytasz. Teraz wiem o sytuacji w Chile znacznie więcej niż wcześniej. Otóż cud gospodarczy Pinocheta czy też ratowanie kraju przed bankructwem i zgubnymi ideologiami, jak to pewne środowiska dzisiaj przedstawiają, to czas potwornej biedy dla najbiedniejszych. W najgorszym okresie bezrobocie sięgało 30%. Nie mogli się zrzeszać i protestować z oczywistych powodów. Tzn nie było to legalne, a konsekwencje protestów były łatwe do przewidzenia.
I w latach 80-tych, za rządów Pinocheta, który ponoć wyciągnął kraj z zapaści gospodarczej, nastąpił kryzys gospodarczy, po którym biedocie zdecydowanie nie żyło się lepiej. Nie pamiętam jego przyczyny. Ale po prostu ludzie głosujący przeciw nie wierzyli, że Pinochet zaprowadzi dobrobyt w Chile, że za jego rządów ich sytuacja zmieni się na lepsze. Tortury, represje, były przyczyną nr 2, ale ogół ludzi za wiele o tym nie wiedział przez propagandę, która o tym nie wspominała, i cenzurę, która zakazywała o tym mówić.
A to, że Chile podaje się jako wzór dla innych krajów Ameryki, to trochę na wyrost. To trochę jak z Polską. Wygląda jakby wszystko było mniej więcej ok, ale jak się przyjrzy temu bliżej, to pojawiają się poważne zgrzyty. W Chile jednym z nich jest prywatyzacja prawie wszystkiego, a więc prawie za wszystko trzeba płacić z własnej kieszeni. A ceny raczej porównywalne z polskimi. Za to pensje... Wielu Chilijczyków zarabia ok. €400 miesięcznie, czyli niecałe 2000 zł. Rewelacji nie ma. Innym problemem jest system emerytalny. Emerytury w Chile są bardzo niskie w porównaniu do zarobków. Jak ktoś zarabia powiedzmy równowartość €1400, to jego emerytura będzie wynosić ok. €300. Tzn ludzie wykonujący konkretne zawody, jak np, wykładowca uniwersytecki. Ci, którzy dostają emeryturę z AFP, czy jakoś tak się to nazywa, dostaną chyba równowartość €200 i nie wyobrażam sobie, jak można przeżyć w Chile za takie pieniądze.
A niestety, jak ktoś ma rodzinę na utrzymaniu i kredyt na mieszkanie do spłacenia, to już ciężko odłożyć sobie na emeryturę czy wykupić jakiś dodatkowy pakiet. Znam kogoś, kto właśnie spłaca kredyt na mieszkanie ( w głównych chilijskich miastach nie są tanie, ale cen nie znam), bo stwierdził, że dokładnie wszystko z żoną przekalkulowali i wiedzą, że przy takich emeryturach nie będzie ich stać na wynajem czegokolwiek, więc spłacają kredyt. I wiele takich rozwiązań systemowych, włącznie z drogą edukacją, prywatną służbą zdrowia (państwowa też istnieje, ale jest niedofinansowana i kiepskiej jakości) i niskimi emeryturami, to właśnie pozostałości po Pinochecie. W kwestii edukacji coś się zmienia, bo zdolni uczniowie, którzy sami nie są w stanie opłacić studiów, dostają stypendium od rządu.
Każda propaganda - czy to antykapitalistyczna sowiecka, czy antykomunistyczna na Zachodzie - posługiwała się i posługuje do dziś kłamstwami i przekrętami, jest "brudna". Goebbels jej zasad i metod nie wymyślił, ale doprowadził je do perfekcji. Tak więc mamy na ogół dwie "prawdy"/postprawdy, czy to by chodziło o wojnę w Wietnamie (a najpierw w Korei), czy rządy Pinocheta właśnie, czy sowiecką interwencję w Afganistanie, czy jak teraz w Polsce, ocenę tzw. żołnierzy wyklętych (patrioci-bohaterowie czy bandziory?).
"Prawdziwa prawda" leży na ogół gdzieś po środku a najlepszym sposobem na jej wydobycie są oczywiście wolne media - czwarta władza! Tutaj wyższość ma zdecydowanie system liberalno-demokratyczny. Krytyka Pinocheta pochodzi właśnie z relacji wolnej prasy i zaczęła się natychmiast po jego przewrocie.
Przed krytyką nie ustrzegli się superdemokratyczni Skandynawowie: Norwegowie, bo tłuką wieloryby wbrew zakazom, Szwedzi, bo zrobili z dzieci bóstwa, których właśni rodzice się boją; Amerykanie są ośmieszani, bo "przegięli" np. z prawami kobiet (komplement dla koleżanki w pracy grozi oskarżeniem o molestowanie) - zresztą takich przegięć mają dużo więcej; UE ma za swoje, bo nie potrafi postawić twardych warunków muzułmanom (przestrzegacie naszych zasad, albo won stąd); katolicy też mają na świecie fatalną opinię (tuż za fundamentalistycznymi muzułmanami), bo... sam wiesz.
Żyję już na tyle długo, żeby wiedzieć, że nie ma ŻADNEJ czystej sprawy i całkowicie kryształowej postaci (wiem coś o JP2, co mogłoby utrącić, przynajmniej formalnie, jego świętość); wszystko i my wszyscy jesteśmy "w kratkę"...
W istocie cały nasz gatunek homo sapiens sapiens jest w tej chwili nieszczęściem i zagrożeniem planety Ziemi.
Howgh
Nie ma kraju, w którym politycy nie są krytykowani. Różnica polega wyłącznie na tym, czy krytyka jest dozwolona czy nie. Być może żyję na tym świecie krócej niż ty, a moze dłużej. Wszak trochę PRL-u pamiętam. Ostatnie 5 lat, ale jednak. I takich jest już coraz mniej.
W kwestii propagandy zgadzam się z tobą w zupełności. A ostatnio dowiedziałem się, jaka była bezpośrednia przyczyna referendum. Dotychczas myślałem, że presja ze strony USA, ale nic z tych rzeczy. Pinochet zorganizował to referendum, bo był pewien, że wygra. A dlaczego był tego pewien? Bo nakazał przeprowadzenie sondażu, w którym zdecydowana większość, a może nawet wszyscy, deklarowała poparcie dla Pinocheta. Problem w tym, że ów sondaż był, łagodnie mówiąc, niezbyt profesjonalny (może ma to związek z tym, że w tym czasie pozamykano wszystkie wydziały socjologii na uniwersytetach i zakazano nauczania tego przedmiotu, a przeprowadzanie profesjonalnych i wiarygodnych sondaży opinii publicznej to właśnie socjologia). Otóż to pytanie zadawali ludziom... żołnierze. Naprawdę czapki z głów. To tak jakby w PRL-u milicjant się mnie pytał, co sądzę o władzy ludowej. I po przegranym referendum Pinochet nie mógł zrozumieć, dlaczego wyniki sondażu były zupełnie inne.
Ja mam pełny staż w PRL - równe 45 lat.
Ostatnio rozmawiałem z synem (ekonomistą) o naszej rozmowie. Twierdzi, że rozwój Chile za Pinocheta był rzeczywisty - stoją za tym "twarde fakty", wieloźródłowe i niezależne dane ekonomiczne. Inna sprawa, jak wtedy przebiegały podział i redystrybucja dóbr... Oczywiście zbrodniczości reżimu nie kwestionował.
Rozwój przebiegał mniej więcej jak w Polsce w latach 90-tych. Wielu się na niego nie załapało. Sprawdziłem statystyki i przesadziłem z 30% bezrobociem, doszło prawie do 20%.
Statystyki ogólne mają to do siebie, że nie do końca odzwierciedlają sytuację. Ja zarabiam milion miesięcznie, ty zarabiasz zero, więc średnio każdy z nas zarabia pół miliona, czyli obaj jesteśmy bogaci, chociaż ty przymierasz głodem.
W Chile do 2006 biedni nie mogli iść na studia, bo nie było ich na to stać. Dopiero wtedy wprowadzono stypendia dla uzdolnionych uczniów. Tak więc kraj się rozwijał, ale wielu było z tego rozwoju wykluczonych, bo co mogli osiągnąć bez odpowiedniej edukacji? Rozkręcić własny biznes? Być może, ale oligarchia powiązana z juntą by takiego zniszczyła, zanim zrobiłby im konkurencję. Nie było wolnego rynku, bo robotnik nie mógł negocjować swojej pensji. Mógł próbować, ale tak do pierwszej pacyfikacji.