(...) Rocher uderza w mizantropijne tony, bo Sam powoli gaśnie w naszych oczach. Z początku nie przyjmuje biernej postawy: walczy o swoją kryjówkę, o racje żywnościowe; próbuje zapewnić sobie rozrywkę. Jako muzyk odnajduje radość w przygrywaniu na rozmaitych instrumentach (od perkusji po opróżnioną butelkę). To jednak wyłącznie tęskny blues, wołający za normalnością − przychodzą bowiem chwile, gdy ogarnia bohatera depresja. „Noc pożera świat” bywa też filmem o ryzyku i odwadze. Zmęczony przeszywającym milczeniem, Sam przywołuje zombie, puszczając im heavy metal przy użyciu sprzętu audio. Nie wie, czy to dobra decyzja, ale woli postawić wszystko na jedną kartę − byle tylko odepchnąć samotność. „Noc…” to horror introwertywny i ludzki, nawet jeśli nad obsadą dominują żywe trupy. Lie obrazuje Sama w sposób na poły obłędny i opanowany. Jego wibrujące krzyki sugerują, że bohater odda wiele za szczyptę bliskości, ale przemawiają przez niego również logika i zaradność. Ciekawą kreację tworzy też Denis Lavant − aktor urodzony do odgrywania niemych, dysputujących wielkimi oczyma ekscentryków. Zombiakowi w jego interpretacji jeszcze zaczniecie współczuć.
„Noc pożera świat” nie zawsze angażuje tak, jak wymarzył to sobie Rocher, a i zasięg zaczerpniętych inspiracji może wywołać pewne zmieszanie: film budzi skojarzenia z „Rammbockiem”, „Jestem legendą” czy klasycznym „28 dni później”. Warto mieć na uwadze, że jest to pełnometrażowy debiut reżyserski, a Rocher już teraz wydaje się filmowcem ze sporym potencjałem i perspektywą rozwoju.
Pełna recenzja: #hisnameisdeath