Zanim obejrzałem byłem przekonany, że to kolejny świetny, ambitny film sci-fi, których ostatnio sporo się pojawiało (Interstellar, Ex-machina czy nawet dla niektórych takie Her). Kiedy jeszcze przeczytałem opis myślałem, że ten film wszystkie je pobije na głowę głębią. W mojej świadomości zakiełkował obraz dzieła, które będzie zgrabnie próbowało opowiedzieć o uniwersalnej bolączce komunikacji, o trudności przekazania myśli, barierze komunikacyjnej, niezrozumieniu. Albo może zamiast tego będzie to opowieść o trudności poznawania świata, nauce w czystej postaci, kiedy ludzki umysł trafia na barierę nie do przekroczenia? W dobie naszego hurra optymizmu naukowego byłby to cenny, oryginalny obraz. Generalnie spodziewałem się, że ktoś czytał Lema i znalazł inspirację. Albo reżyser wymyśli coś lepszego, o czym mój mały, ograniczony umysł nawet nie pomyślał?
No i reżyser wymyślił coś, o czym nie pomyślałem, bo to banał nad banały. Otóż kosmici przylecieli do nas, żebyśmy się zjednoczyli. Nie jakaś metafizyczna próba zrozumienia świata, po prostu zwrot akcji a la film sensacyjny. Do tego cała produkcja ma wypisane na sobie wielkie "MADE IN USA". Zaczynając od tego, że zadaniem poznania kosmitów zajmuje się płk. (taka niska szarża na tak ważne zadanie? Toż to kurde na potrzeby ściągnięcia porwanego obywatela USA akcję koordynuje admirał albo generał), Rosjanie i Chińczycy, czyli ci źli, dokonują irracjonalnych, agresywnych decyzji i do tego, pff, nawet naukowców nie mają porządnych. A kiedy już przewidywana jest agresja wobec kosmitów, którzy unoszą się nad ziemia, to wzywane są czołgi i piechota. Genialna decyzja, po przyjściu po prostu będą tam stali i patrzyli w górę? Absurdów jest cała masa, a film z staje się po prostu sieczką. Do tego aktorzy nie potrafią nadać temu dodatkowej głębi. Tutaj mogę być odrobinę uprzedzony do dwójki głównych protagonistów, ale Amy Adams udająca szczęśliwą matkę bawiącą się z dzieckiem na początku filmu wyglądała bardzo nieprzekonująco.