Od dwóch dni bronię jak LEF filmu Pacific Rim, że w swojej klasie to klasa sama w sobie, a
tutaj obejrzałem sobie Olimp w ogniu i nie wiem, co mam myśleć.
Niby oba filmy to takie sobie nawalanki nie wymagające od widza większego zaangażowania
zwojów mózgowych, ale o ile Pacific Rim powalił mnie na kolana i się zakochałem pomimo
ewidentnych głupot i nielogiczności, to jakoś tak tutaj mi to nie przychodzi tak łatwo.
Może dlatego, że idąc na sajens z fikszyn podświadomie wyłączam w głowie pewne fizyczne i
logiczne prawidła, a oglądając film akcji osadzony bądź co bądź w realnym świecie nie udaje
mi się ta sztuka.
A może mechy oglądałem w 3D w kinie, a super agenta sikret serwis w domu i to dlatego?
Tak czy siak film mnie nie ujął jakoś szczególnie, ale nie jestem krytykiem filmowym i nie
oceniam gry aktorskiej, ale są rzeczy, które mi się nie podobały:
- CGI miejscami bardzo, ale to bardzo słabe (np. lemuzyny prezydenckie na moście)
- samolot transportowy zestrzeliwujący dwa myśliwce? no bez jaj...
- samolot, jakikolwiek, niezidentyfikowany nad Waszyngtonem?? zestrzeliliby go dużo
wcześniej, żeby za bardzo nie uszkodził gęsto zamieszkanego terenu Washington DC, a już
szczególnie po 11 września
- flary ot tak, od strzała mylące rakiety? to nie takie proste, trzeba się ostro nawywijać maszyną
a sam aniołek nie wystarczy
- agenci SS wyskakujący przez główne wejście wprost pod kule?
- w sytuacji zagrożenia agenci SS słuchają prezydenta i zabierają obcych ludzi do bunkra?
kaman...
itd. itd.
Ale żeby nie było, podobało mi się:
- jak ejdżent Benning rozprawia się z napastnikami, krótko, węzłowato, kula w łeb, nóż w
czaszkę... to jakieś takie bliskie duchem filmom z lat 80-tych i 90-tych, a to czasy mojej
młodości :)
- piękna zawsze, choć teraz bardziej jako MILF Ashley Judd :)
- miejscami mają dość zabawne teksty
- podobało mi się, jak leciwy Mr Freeman opiernicza dżenerała
- no i zupełnie SUBIEKTYWNIE nie odebrałem tego filmu jako mega-kupy.