Film może nie porwał mnie tak jak z tego co widzę wielu, ale muszę przyznać, że było to dość odświeżające widowisko. Okazuje się, że można zrobić film w tematyce „kościół szatana żyje i ma się dobrze” inaczej niż zwykle, a przy tym wszystkim nie opierać się tylko i wyłącznie na jump scare’ach. Tych jest tu co prawda parę, ale nie są one nachalne i czasem nawet robią robotę.
Przede wszystkim nasuwają mi się skojarzenia do Suspirii – ale tej nowej Suspirii w reżyserii Luki Guadagnino. Oczywiste są też nawiązania do Dziecka Rosemary czy Opętania Żuławskiego, jednak do tego pierwszego filmowi najbliżej zarówno pod kątem historii jak i specyficznego, onirycznego klimatu. Tak, nowy Omen dość mocno stawia na sny czytaj koszmary i właściwie wszystkie tego typu sceny stoją na dobrym poziomie i tworzą tę specyficzną atmosferę. Okazuje się jednak nawet, że nowy Omen ma do zaoferowania również nieco z body horroru i również to robi bardzo dobrze. Jest tu kilka, powiedziałbym niespodziewanie mocnych scen, ale nie będę spoilerował. Zakończenie jest dość satysfakcjonujące, ale już te naprawdę ostatnie sceny są zbędne – tylko i wyłącznie zwiastują kolejną część, która jest niepotrzebna. Mimo wszystko scenariusz się broni, nawet jeśli przeciętny fan horroru doskonale odgadnie, o co w tym wszystkim chodzi, a trzy szóstki i sam motyw jest mimo wszystko trochę oklepany i wtórny, toteż nie powinien jakoś specjalnie zaskoczyć. Niemniej, ma się wrażenie, że historia się klei i płynnie (jako prequel) przechodzi pod koniec do tego, jak zaczynał się oryginalny Omen.
Natomiast nie jestem do końca przekonany niektórymi dialogami i grą aktorską – niby postaci są wyraziste i bardzo specyficzne, to niektóre dialogi chociażby pomiędzy Maggie i Carlitą są zarówno naiwnie napisane jak i odegrane. Koniec końców film jednak bardziej próbuje namieszać formą niż samą treścią, która, jak już wspomniałem jest dość przewidywalna. To nieprzewidywalność formy zasługuje tu na uwagę.