Pierwsza scena: grupa mężczyzn, półnagich, umazanych błotem stoi przed wielkim drzewem. Swoim wyglądem bardziej przypominają ludzi epoki kamienia łupanego, a nie mieszkańców XX-wiecznej Tajlandii. Chwilę później całą gromadą zaczynają się wspinać na drzewo, walcząc ze sobą o to, kto szybciej i wyżej się znajdzie. Są szybcy, zwinni i gibcy i więcej mają wspólnego z małpami niż ludźmi. Są to jednak mężczyźni z niewielkiej, położonej na głębokiej prowincji wioski, którzy walcząc o flagę zwieszoną na szczycie drzewa, biorą udział w tradycyjnym święcie ku czci lokalnej odmiany Buddy. Życie w tej wiosce jest proste acz ciężkie, prymitywne i na swój sposób niebezpieczne, a jednak wszyscy stanowią tam wspólnotę, wszyscy się o siebie troszczą.
Zupełnie inaczej przedstawia się w tym filmie miasto. To miejsce indywidualistów, gdzie każdy każdego próbuje oszukać, wykorzystać, zużyć. To miejsce dynamiczne i chaotyczne. I choć to wioska jest prymitywna, to jednak do miasta słowo "dziki" pasuje lepiej.
To wioska jest miejscem, gdzie pielęgnuje się tradycję, do której należy też śmiertelna sztuka walki muay thai. Jednak to w mieście ta śmiertelna sztuka sięga bruku.
Takie refleksje nasuwają się po obejrzeniu tajskiego "Ong-Bak". Nie ma się jednak co oszukiwać, to nie jest kino wielkiego formatu, mające na celu rozważanie spraw ostatecznych. Fabuła w tym filmie pełni funkcję wyraźnie podrzędną. Tak naprawdę jest to czystej wody kino rozrywkowe, gdzie rozrywką są dynamiczne sekwencje akcji, a w szczególności pojedynki. "Ong-Bak" to niezwykle dynamiczny, żywiołowy film pełen absurdalnego humoru i zapierających walk. Ich choreografia w połączeniu z ostrym montażem sprawiała, że momentami zapierało mi dech z wrażenia. Do tego reżyser miał kilka niezłych pomysłów na inne sceny akcji, a wszystko to uzupełnione postaciami, które sprawiają, że bliżej temu obrazowi do lekkich historii a la Indiana Jones niż poważne, liryczne epopeje w stylu "Hero". Film momentami jest bardzo prymitywny (jak choćby w scenie przy studni), w innych momentach sytuacje są przerysowane do tak monstrualnych rozmiarów, że pomimo iż pokazują przemoc, trudno na nie reagować inaczej niż śmiechem (jak choćby w scenie łamania nogi). Reżyser trochę zbyt często używa sztuczki z powtarzaniem tej samej sceny za każdym razem pokazując ją z innej kamery. Jednak wszystko to uchodzi w zapomnienie przed nagim i zupełnie oczywistym faktem, że jest to po prostu świetna i bezpretensjonalna rozrywka bazująca na wręcz archetypiczne opowieści o obowiązku, poświęceniu i dorastaniu.
Na koniec pozostaje mi jeszcze wspomnieć o najważniejszy i moim zdaniem najlepszym elemencie "Ong-Bak": muzyce. Świetnie dobrane melodie wywodzące się z nurtu, jaki mi najbardziej pasuje - muzyki eklektycznej łączące tradycyjne instrumenty ze współczesnym brzmieniem. Znakomicie słucha się tego i w filmie i poza nim.
Jednym słowem film polecam.