To chce być wielkim filmem i to od samego początku, bombastyczne wizje, bombastyczna muzyka. Ostatnia godzina zupełnie niepotrzebna i nie dlatego, że jest przegadana, ale musiało być tu bardzo Nolanowsko czyli przyjaciel okazuje się wrogiem, te wszystkie niby zwroty akcji. Typowy Nolan. My już to wszystko wiemy, bo tym już śmierdzi na kilometr, ale niby nas zaskoczą, bam, to on podsunął teczkę, bam, jednak nie dostał się do rządu. Bam, ale go zrobili. Nolan taki Siamalaman. I nawet ta scena wybuchu bomby jakaś taka nijaka. Wolę wybuch u Lyncha.