Zazwyczaj oglądamy go od początku, od momentu popadnięcia w nieustającą pętle czasu. W tym filmie jesteśmy rzuceni w środek, gdy nawet nie pamiętamy życia sprzed popadnięcia w beztroską rutynę swojej strefy komfortu, tudzież staczania się w dół w wyniku popełniania stale tych samych błędów. Szkoda jednak, że ten film jest o 2 sceny za długi. Rozumiem, że zakończenie z pasem szachida ma w Ameryce ma bardzo złe konotacje, ale jak dla mnie, mógł się ona na tym skończyć. Wcale nie potrzebowałem wiedzy, że prawdziwa miłość przełamie rutynę dnia codziennego i rozwiąże wszystkie egzystencjalne problemy. To było wiadome z "Dnia Świstaka". A przecież rutyna zbija nie tylko na drogach...