Wzgardziłem tym filmem kilka lat temu, uznając, że wygląda zbyt biednie, niczym późniejszy Testament (1983). Dzisiaj dowiedziałem się, że dokonałem wówczas błędnej oceny. Film może i nie był robiony za wielkie pieniądze, ale mnie w nuklearnej pożodze interesuje survival, a nie efekty specjalne.
Przede wszystkim zaskakuje natężenie brutalności: grabieże, gwałty i morderstwa są tu codziennością. Większość tych okropności dzieje się poza kadrem; i to chyba jedyny wyróżnik od współczesnej kinematografii, która nazbyt lubuje się w naturalizmie.
Ale tym, co zachwyciło mnie najbardziej, jest główna persona filmu: on, ojciec i mąż, do bólu pragmatyczny, logiczny i bezwzględny, ale jednak zachowujący człowieczeństwo. We wszystkich survivalach (np. filmach o zombie) coś mnie musi rozdrażnić, czasem głupstwo, niemożliwy do przeoczenia element, którego jednak bohaterowie nie zauważają; coś oczywistego, czego nie robią i przez co znacząco zmniejszają swoje szanse przeżycia. I wreszcie trafiłem na człowieka, z którym utożsamiam się w pełni. Czy miałbym tyle jaj co on, to osobna kwestia. Jeśli jednak idzie o przetrwanie w ekstremalnych warunkach, to wyznajemy tę samą religię.
Rewelacyjna scena na drodze, gdy rodzinę zaczepia trójka bandytów. Po wszystkim on pyta żonę, która nie pozwoliła zmasakrować oprycha: "Wolałabyś, żebym ja tu leżał martwy, a oni dobieraliby się teraz do ciebie i naszej córki?!". Obrona rodziny i siebie samego uświęca środki. Skarcony syn dowiaduje się przy okazji, że konieczność obrony za wszelką cenę jest przerażająca i nie należy czerpać z niej radości.
Pomimo twardej postawy głównej postaci, co w wielu filmach wystarcza, aby uchronić wszystkie osoby, na których jej zależy, najbliższa rodzina nie może liczyć na litość: jego córka zostaje zgwałcona, a syn postrzelony i w urwanym finale jest na granicy życia i śmierci. W wielu filmach najbliższa rodzina wyjdzie cało z każdej opresji, jeśli tylko macho się wkurzy i zacznie szturmować oddziały nieprzyjaciela.