Piękna złośnica

La belle noiseuse
1991
7,7 2,1 tys. ocen
7,7 10 1 2088
8,9 14 krytyków
Piękna złośnica
powrót do forum filmu Piękna złośnica

„Piękna złośnica” to kino wymagające samozaparcia i odwagi, by poświęcić 4 godziny z życia na coś, co może okazać się rozczarowaniem. Co w takim razie ma powiedzieć artysta poświęcający niekiedy swoje życie konkretnemu dziełu: jak je skończyć i zmierzyć się z odpowiedziami, kiedy przez tyle czasu stawiało się pytania? Nawet sukces artystyczny musi mieć wtedy smak rozczarowania. I to jest wierzchnia warstwa filmu Rivette’a, ta najbardziej rzucająca się w oczy – zmagania artysty. Jednak nawet w tym wyeksploatowanym temacie reżyser oferuje nam mnogość odcieni: cena sztuki? – jest[!] pod postacią relacji Liz i Frenhofera, która zawisła na włosku, gdy malarz poszukiwał odbicia perfekcji w swojej żonie. Czemu? Frenhofer szukał prawdy, a relacja karmi się ciekawością; raz przejrzana na wylot żona, mogłaby go nigdy więcej nie uwieść/rozkochać/zatrzymać – dlatego musiał porzucić próby uczynienia z niej tytułowej złośnicy. Znamienne jest jednak, że niedokończony obraz przedstawia jej twarz: to co najintymniejsze i pozwalające od razu rozpoznać modelkę. Marianne w ostatecznej wersji została tej głowy pozbawiona, jej ciało jest niczym skorupa: oderwane od swych przymiotów; czy malarz zdefiniował tym naszą bohaterkę? Trudno stwierdzić, gdyż jest to dzieło zastępcze, jednak i to oryginalne wzbudziło w Marianne poczucie, iż została przejrzana i ocieniona jako zimna, niedostępna, nosząca maski. Co ciekawe, ta zyskana samoświadomość pozwoliła jej nabrać sił, zostawić zapatrzonego w siebie partnera i ruszyć dalej (najpewniej wciąż przybierając sztuczne twarze, ale tym razem w pełni świadomie); i fakt, że podobnie jak oryginalnego obrazu, nigdy nie widzimy finalnej wersji Marianne może sugerować, że w sztuce nie o cel chodzi, a o drogę. Chyba nie do końca rozumie to Nicolas: malujący ze zdjęć egocentryk, który posługuje się pędzlem po mistrzowsku, problem jednak w tym, że nie wie po co: być może dlatego, że jest w tym dobry; być może to wystarcza do życia, ale czy wystarcza do bycia artystą? Jednak twórcze zmagania to nie tylko cena w postaci relacji, to również dosłowny wysiłek: żmudna, codzienna praca w odcięciu od świata, dźwięków (film jest niemal pozbawiony muzyki), gdzie zanika granica między nocą, a dniem (pracownia nie mogła mieć okien), gdzie proces twórczy jest niemal walką; i widać to najlepiej w napięciu między głównymi bohaterami: bierna Marianne wydaje się być nieprzekładalna na płótno, dopiero moment jej pęknięcia, moment buntu wydobył z niej prawdę. Frenhofer musiał ją mentalnie złamać (ale nie w Hollywoodzkim stylu; wszystko dzieje się tu bez niepotrzebnych skrajności i efekciarstwa), by ujrzeć wnętrze, by ujrzeć coś poza skorupą pięknego ciała. I trzeba przyznać, że zarówno bohaterowi, jak i reżyserowi udaje się sztuka pozbawienia modelki/aktorki nagości, pomimo że widzimy ją częściej bez ubrań niż odzianą – golizna jest tu pozbawiona erotycznego napięcia: w pewnym momencie widz zatraca poczucie obcowania z gołą kobietą, a widzi osobę (ujawnia się tu też nieoczywisty wniosek: przedmiotowe traktowanie człowieka, może wyciągnąć na wierzch jego wnętrze): czyli to czego szukał Frenhofer - krew. Jest to ciekawe również w odniesieniu do dzisiejszych czasów, gdzie cenzura zasłania piersi bez kontekstu, a przyzwala na wypięte panie w bikini reklamujące blachodachówkę: ale to już inna kwestia. Nasuwa to pytanie czy dzieło jest w pełni rozumialne przez obcych, czy skalę głębi może dostrzec jedynie podmiot z twórca dzieła? Być może dlatego (oraz by Porbus nie odkupił czegoś bezcennego) Frenhofer ukrywa swój obraz; a być może kolejny raz wybiera miłość do Liz kosztem miłości do malarstwa. Choć czy na pewno malarstwa, być może tylko efektów ubocznych sukcesu: sławy i podziwu – wszak obraz namalował. Namalował go również dzięki Liz, która potrafiła kolejny raz umniejszyć własną wartość i oddać pole innej, młodszej, bardziej odpowiedniej. To kolejna trudność, którą trzeba znieść żyjąc z geniuszem – być zawsze ułomnym w zestawieniu z partnerem. I Liz, podkreślająca, że nie potrafiłaby napisać prostego listu czy zapewniająca, iż architektura to dla niej za wysokie progi, znów schodzi w cień, by siła Marianne mogła powołać do życia umęczony geniusz i pozwolić na zamknięcie tego etapu w jego życiu. Być może jest w tym samoświadomego egoizmu, by w końcu zagarnąć go całkiem dla siebie, ale była to nadzwyczaj ryzykowna gra: i nie wiem czy w pełni świadoma oraz kontrolowana. Jednak poza samą treścią, nie sposób pominąć formy: kapitalne zdjęcia oraz gra aktorska pozwalają temu wszystkiemu co wyżej wybrzmieć i być znośnym w obranym metrażu. Kadry same układają się wędrówkę po korytarzach muzeum, a każda kreacja wydobywa złożoność tych postaci (przez co tylko liźnięte wątki [jak sugestia romansu Liz i Porbusa] wybrzmiewają jeszcze mocniej): jest to doskonałe do tego stopnia, że nawet bez napisów (bez rozumienia dialogów) film i tak by do nas przemówił: i to przemówił na temat. Czyż to nie brzmi jak metoda pracy z odbiorcą dobrana przez malarstwo właśnie? Jedyne co pozostawia dla mnie ten film niedoskonałym, to niektóre elementy, wydające się z perspektywy całości przypadkowe (epilepsja Porbusa, relacje Marianne z Julienne czy wypychanie ptaków); choć, być może, (jeszcze) nie zrozumiałem ich roli? Ale to nawet lepiej, perfekcja zawsze niszczy piękno!