Po obejrzeniu zapowiedzi "Pożegnania" oraz przeczytaniu wywiadu z Alexem Lawtherem w jednym z angielskich czasopism byłam pewna, że ten tytuł będzie dla mnie pozycją ponadprzeciętną. Lektura negatywnych recenzji opublikowanych na portalu zgasiła mój zapał i do sali kinowej weszłam przygotowana na monumentalne rozczarowanie. Okazało się jednak, że nawet kilka mankamentów dzieła, tak wyolbrzymionych przez niektórych recenzentów, nie spowodowało tak drastycznego zawiedzenia filmem.
Na początku projekcji montaż rzeczywiście jest specyficzny. Wydaje mi się, że ujęcia zbyt często skakały między sobą w sekwencjach natura- kolejna scena. Wprowadza to pewien chaos, ale jednocześnie nadaje edycji czegoś oryginalnego; stwarza obraz stylu reżyserskiego Steggalla. Po za tym zdjęcia nie są przerysowane; pozostają naturalne, wbrew panującym trendom.
O relacji Elliota i Clémenta- miałam mały mętlik w głowie po przeczytaniu obydwu recenzji publikowanych na Filmwebie. Jedna z nich zaznacz, że związek między chłopcami jest bardzo schematyczny, druga zaś przedstawia ich więź jako najciekawszy element filmu. Owszem, zauważamy schematyczność, jako że sami bohaterowie mieszczą się w normach tematu przez kino "wyeksploatowanego"- poeta zakochujący się w buntowniku. Wydaja mi się, że wada ta jest lekką hiperbolizacją. Gdyby film był tylko o odkrywaniu własnej seksualności przez Elliota, to tak, zgadzam się, "Pożegnanie" byłoby zwyczajnie filmem nudnym i oklepanym. Ale scenariusz porusza wiele innych wątków i fabuły nie można określić jako tematu zużytego przez kino. Sam Clément nie jest tylko zabawką dla Elliota, by ten mógł poeksperymentować ze swoją orientacją.
Kilka przeczytanych przeze mnie recenzji zarzucało "Pożegnaniu" również niedynamiczny rozwój akcji spowolniony przez zbyt duże skupienie się reżysera na emocjach bohaterów. Zmiana opinii z takiego powodu jest nie do końca uzasadniona, jako że wymienione wady są cechami kina niezależnego oraz autorskiego.
Portrety postaci są bardzo skomplikowane i w miarę uch ewolucji nie tworzy nam się ich czystszy obraz. Rekompensatą za te zawiłości są jednak bardzo widoczne metafory. I jest to aspekt, który najbardziej mnie denerwował podczas seansu i nie mogę tego wybaczyć reżyserowi. Niepotrzebnym było również przytoczenie kwestii Clémenta podczas jednego z cielesnych uniesień Elliota. Myśli bohatera były oczywiste; widz nie potrzebował ich potwierdzenia.
Co do wspomnienia o archaistycznym charakterze tytułu- myślę, że patrząc na polską wieś, zobaczymy podobny kontrast (np. "W imię").
Andrew Steggall jako człowiek mający zamiłowanie do teatru i poezji, zarysował te zamiłowanie w swoim filmie, w wyniku czego, również poprzez dobór aktorów, którzy większość nagród zdobyli na deskach teatru, powstało dzieło, któremu daleko od zwykłego obrazu filmowego.