Ten judejczyk Brody może i nadaje się do odgrywania ról Szpilmanów, Kugelszwanców czy innych Rozencwajgów, ale jako odpowiednik typowego twardziela ganiającego po dżungli, ze śmieszną skądinąd giwerą, wypada conajmniej żałośnie.

Do tego mamy idealny przekrój idiotycznych bohaterów, czyli: szurnięty skazaniec, pewnie jakiś pedofil, na dodatek miewający seksualne fantazje spółkowania z własną siostrą, możliwe, że makaroniarz.

Dalej - laseczka, która udaje, że gra żydówkę, ale oczy każdy ma - jest na nią za ładna, tym bardziej, że swoje lata już ma, a żydowskim kobietom około trzydziestki to już zazwyczaj rosną wąsy i pejsy. No, ale propaganda w hollywood musi być.

Ruski miś, czarny nygus z afryki i meksykański zakapior. No, brakuje jeszcze indianina, ale ten już był w oryginalnym filmie, a tam jakoś wszystko to wyglądało przekonywująco. Może dlatego, że aktorami nie były jakieś pedały, tylko faceci z krwi i kości (i sterydów). Przydałby się jeszcze Polak-idiota zagryzający co chwila czosnkiem i kiełbasą. Bo wesołego i pozytywnego Irlandczyka już (chyba?) mamy.

Aha. Jest jeszcze spasioney Fishburne, nieudolnie naśladujący pułkownika Kurtza. Postać też kompletnie pozbawiona sensu, pojawia się na chwile i znika, choć miał przecież największe doświadczenie z całej ekipy, zabił dwóch lub trzech predatorów, a na koniec wpadł jak śliwka w kompot.

Przez cały film widzimy nędzne próby naśladowania rozwiązań z oryginalnej części. Ale to jest naprawdę bieda.