Na dzisiejszym seansie "Prometeusza" zdałem sobie w pewnym momencie sprawę, o co tak naprawdę część zwolenników "Obcego" czy ogólnie rzecz biorąc widzów ma pretensje.
Do pewnego momentu jest to bardzo urocze i klimatyczne s-f, z wizją i pomysłem, technicznie bez zarzutu i znakomicie się to ogląda, ale... ok. momentu opuszczenia jaskini <przy pierwszej wizycie, kiedy to geolog i jego towarzysz błądzą po niej>
coś zostaje rozchwiane. Nie rozumiem po cholerę, panowie w ogóle tam błądzą
i czemu są tacy ciekawscy jak pierwsi lepsi nastolatkowie z amerykańskich horrorów. Przypomnijmy, że wcześniej chcieli oni jak najszybciej się stamtąd wynosić i bali się
z jakąkolwiek obcą formą życia nawiązać kontakt. A tu proszę, wyciągają rączki,
szukają, bawią się< zbędny wątek, w każdym razie zbyt przeciągnięty>.
Kolejna opcja, to parę nic nieznaczących dialogów na statku< Janek-Vickers>, ma się wrażenie, że film co raz bardziej się skupia na pierdołach, które naprawdę mało wnoszą i schodzi na jakiś boczny tor. Potem już robi się z tego ładny camp, tak makabryczny i absurdalny, że aż śmieszny. Dochodzimy więc do końca, kiedy rzeczywiście można uznać, że powstał obraz dziś niedoceniony- miał być nowym "Łowcy androidów", którego młodsze pokolenie będzie mogło zobaczyć w kinie i powiedzieć za kilkanaście lat "Byłem na tym". Mamy go.
O "Prometeuszu" trudno sobie wyrobić zdanie, po przez rozmowy z główką Davida czy opuszczony statek z książkami na podłodze, a skończywszy na doprawdy osobliwej sekwencji cesarki. Przynajmniej nie jest nudno, prawda?