Nawet najbardziej owocna kariera zawodowa na ogół kończy się emeryturą. Od tej zdrowej zasady istnieją jednak wyjątki. Chyba najbardziej znany przykład to papież. Na podobnej zasadzie funkcjonują sędziowie Sądu Najwyższego USA, którzy na emeryturę mogą przechodzić, ale nie muszą. Praktyka wygląda tak, że – jak mówi trafne powiedzenie - „sędziowie Sądu Najwyższego nigdy nie przechodzą na emeryturę, a umierają rzadko”. Podobną niechęć do stanu spoczynku wykazują reżyserzy filmowi.
Tu z kolei przykładu dostarcza Ridley Scott (rocznik 1937). Twórca „Gladiatora”, „Obcego”, „Łowcy androidów” czy „Thelmy i Louise”, a równie znakomitych filmów można by wymienić więcej. Niestety, ostatni z nich, stanowiący tytuł do reżyserskiej chwały starszego z braci Scott to „Królestwo niebieskie” z 2005 roku, a w najlepszym razie „American Gangster” z 2007. Jednak Ridley Scott, podobnie jak amerykańcy sędziowie, nie przeszedł w wieku 70 lat na reżyserską emeryturę. Tworzy dalej. W 2010 roku pojawił się więc „Robin Hood”, który – pomimo udziału Russela Crow – był dla mnie nie całkiem do strawienia. Dwa lata później sędziwy reżyser poszedł o krok dalej i otrzymaliśmy wyczekiwanego „Prometeusza”. Czy raczej „Prometeusza 3D”, bo innej opcji nie zaoferowano (przynajmniej w kinach sieci „Helios”).
Przechodząc do omawiania prequela „Obcego” od razu powiem, że po prostu nie wierzę, iż reżyserem tego filmu jest Ridley Scott. Piętnastu producentów – zgoda. Tylu samo, zapewne, współtwórców scenariusza. Oraz setki osób od efektów specjalnych, scenografii etc. To właściwi twórcy. A udział Ridleya Scotta w tym przedsięwzięciu dostrzegłem tylko w napisach do filmu – i nigdzie indziej.
Jest rzeczą wręcz niewiarygodną, że tak – potencjalnie – atrakcyjną historię można opowiedzieć w tak nieporywający, wręcz nużący sposób, przy okazji obrażając inteligencję widza. Broni się zaledwie filmowy teaser, pierwszych kilka minut, gdy widzimy humanoidalnego obcego. Jest w tej sekwencji narracyjna zwięzłość, wizualna klasa, tajemnica i emocje. Wszystkiego tego brakuje natomiast w pozostałym dwóm godzinom filmu. Oto bowiem statek kosmiczny końca 21 wieku leci w kierunku planety, której współrzędne odczytano ze starożytnych rysunków skalnych. Ekipa to grupa naukowców i „obsługi technicznej”, której poziom profesjonalizmu wystarczałby, być może, do obsługi statku wycieczkowego na niewielkim jeziorze, ale na pewno nie do konfrontacji z realiami nieznanej planety.
Obserwujemy zatem poczynania grupy idiotów, którzy na obcej planecie, gdy tylko okazuje się, że w atmosferze jest dość tlenu, ochoczo ściągają hełmy i wdychaj egzotyczne zapachy (o „Wojnie Światów” Wellsa i wirusach najwyraźniej nigdy nie słyszeli). Do zbadania tajemniczego obiektu na kształt labiryntu nie wysyłają androida, tylko idą grupą, jak harcerze na podchody. Nieznane im są takie pojęcia jak np. kwarantanna. No i oczywiście wpadają w kłopoty. Staram się nie być podczas seansu nadmiernie krytyczny, ale jeśli zamiast zdobywców kosmosu i emisariuszy ludzkości widzę grupę kandydatów do Nagrody Darwina, lekka irytacja staje się nie do uniknięcia.
Główną bohaterką jest niejaka Elisabeth Shaw, grana przez Noomi Rapace. Różnica między nią a niezapomnianą Sigourney Weaver w roli porucznik Ripley jest taka, że należałoby ją mierzyć w latach świetlnych. Ripley to była naturalność i charyzma, od początku angażująca widza. Gdy w drugiej części „Obcego” w finałowej scenie walczyła z tytułowym przeciwnikiem, w kinie, w którym przed laty oglądałem ten film, kibicowano zupełnie jak na meczu bokserskim. Natomiast nawet śladu tych emocji nie dało się dostrzec podczas „Prometeusza”. Dr. Shaw to postać totalnie nijaka, wręcz irytująca swa bezbarwnością, a jej jedyną indywidualną cechą jest epatowanie krzyżykiem na szyi. No i znakomite bieganie z raną brzucha, w czym prześcignęła nawet głównego bohatera „Apocalypto”.
Jak trafnie powiedział niedawno Bogusław Linda (opowiadając o tegorocznej edycji festiwalu „Nowe Horyzonty” we Wrocławiu) dzisiejsze kino to przede wszystkim efektowne widowiska dla dzieci. No bo czym innym są tegoroczne hity, w rodzaju „The Avengers”, „Men In Black 3”, nowego „Batmana” czy „Johna Cartera”. To płytkie, infantylne bajeczki, przeładowane efektami specjalnymi. W dodatku najczęściej sequele lub prequele sprawdzonych hitów. W takim właśnie otoczeniu powstał „Prometeusz” (prequel z planowanym sequelem), na którego kształt - w większym lub (raczej) mniejszym stopniu miał wpływ Ridley Scott. To jest właściwy punkt odniesienia dla tego filmu. A nie „Obcy – 8 pasażer Nortromo” z 1979 roku. Wtedy sztuka filmowa nie była tylko uboczną gałęzią grafiki komputerowej. Wtedy, w tym samym roku, swoje premiery miały takie dzieła jak: „Czas apokalipsy”, „Sprawa Kramerów”, „Żywot Briana”, „Manhattan” czy „Tess”. Te czasy już nie wrócą, na szczęście my możemy do nich wracać podczas domowych seansów dowolną ilość razy. Choćby po to, żeby wynagrodzić sobie rozczarowanie „Prometeuszem”.
Zapraszam do odwiedzenia mojej strony: http://www.rekomendacje.npx.pl
Wbrew nadziejom licznych forumowiczów nie sądzę, by druga część "Prometeusza" wiele zmieniła jeśli chodzi o jakość części pierwszej. Znamienne są ostatnie sceny, gdy po zderzeniu statków Vickers i Shaw stoją nieruchomo i wpatrują się w spadający wrak - zupełnie oczywistą decyzję o ucieczce podejmując wolniej niż Urząd Skarbowy rozważający zwrot podatku.