Niesamowite, że po tak udanych viralach (w tym genialnej reklamie Davida) można nakręcić tak zły film.
Przed seansem w Multikinie znałem zarys fabuły, długą listę idiotyzmów i niedorzeczności.
Pewnie dlatego nie psuły mi one zbytnio oglądania. Wszystko jakoś automatycznie sobie tłumaczyłem.
... dwaj zagubieni naukowcy - może Weyland specjalnie zatrudnił skończonych kretynów, żeby upozorować misję badawczą, tak naprawdę potrzebował tylko kilku opiekunów i Davida, może jeszcze Vickers.
... jak na taki talent, trochę sztywna ta Theron - tak, ona musi być androidem. By the way, ale z niej laska.
... operacja Shaw - bez przesady, to jest futurystyczne urządzenie medyczne mające leczyć jednego z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi na ziemi, może potrafi przeprowadzać bardzo trudne operacje bez dużego uszczerbku. A Shaw była napompowana morfiną, a jeszcze jakiś czas się zataczała, traciła równowagę, syczała z bólu. Zresztą gdyby mój stwórca ścigał mnie tylko po to, żeby mnie zabić, też bym zapieprzał, nawet na jednej nodze.
... sporo bezbarwnych postaci - dobra, z pierwszego Aliena pamiętam tylko Weaver, Holma i Hurta. Fassbender bije ich wszystkich na głowę, Theron i Rapace dają radę, Janek jest w porządku.
I tak dalej.
Właściwie to tylko dwie wady kompletnie przekreśliły ten film.
Pierwsza. Filozoficzne sci-fi to mój ulubiony gatunek książek. Solaris, parę powieści Zajdla, 2001 Odyseja Kosmiczna, może Bester czy K.Dick i wiele innych.
Prometeusz nawet bez pytań o sens egzystencji jest głupim filmem, z nimi to już po prostu przegięcie. Stworzył nas przekoksowany biały ludek, który teraz chce nas zabić i polecieć na ziemię. Ok, jakoś bym to przeżył. Ale w międzyczasie jeden z kosmonautów zmienił się w zombie, w świątyni dziwna maź tworzy jakieś węże, z brzucha Shaw wylazło coś, co w trymiga zmieniło się w gigantyczną ośmiornicę, która pożarła białego ludka, z czego wyszedł pierwowzór Aliena.
W tym czasie Shaw pakuje do plecaka gadającą głowę Davida i udaje się do ojczyzny białych ludków, żeby poznać sens istnienia.
Nie, tego już zbyt wiele. Temu nawet Lem nie nadałby głębi.
Gdy po ucieczce ze statku Rapace zaczyna się histerycznie śmiać, miałem wrażenie że śmieje się ze scenariusza.
W końcu "Jestem Legendą" ma konkurencję w kategorii "najgłupsza, najbardziej psująca cały film końcówka".
Druga. Poza mieszanką pomysłów, przesadzili z mieszanką gatunków.
Przez chwilę mamy horror, zaraz potem pytania o sens życia, potem film akcji, hollywoodzko wzruszającą scenę i tak w kółko. A w rezultacie jest niezły przesyt kiczu.
I zero emocji. No, może poza paroma momentami - operacja Shaw, większość scen z Davidem, a na siłę parę scen z Vickers.
Można by się też przyczepić wyzysku związanego z 3d - w pierwszych chwilach zrobili ładny trójwymiar (wodospad), potem coraz mniej, aż w końcu chyba w ogóle go nie było.
Parę postaci potrzebuje choćby krótkiego rozwinięcia. Tych dwóch gości co bez mrugnięcia okiem, z uśmiechem na twarzy zgodzili się pomóc kapitanowi.
Coś więcej o motywacji Vickers, sugestii czy w końcu jest androidem czy nie.
Rozszerzenie wątku nieśmiertelności Weylanda.
Zresztą tak naprawdę, oś wydarzeń mogła obracać się wokół Davida - dać Fassbenderowi więcej scen, trochę dialogów, rozszerzyć wątek jego "ludzkości" a film byłby rewelacyjny. Gość przykuwał do ekranu nawet z tak słabym scenariuszem.
Prequel Obcych? No to wywalić idiotycznego Inżyniera (intro zmienić na virala z Davidem), naukowców-debili, gościa który wygląda jak Tom Hardy (szkoda że bez charyzmy), nadmiaru egzystencjonalnych pytań, marnujących czas akcji jak szarżujący zombie lub burza piaskowa.
Właściwie mogliby zacząć od trzech virali, skupić się na wątku Davida i Obcym... a nie, chwila, przecież najważniejsze jest uzasadnienie gigantycznego gościa z armatą, który w Obcym został wstawiony "dla jaj".
Krótko mówiąc, duży plus za, niestety niewykorzystanego, Fassbendera, mały plus za Rapace, Theron, kilka niezłych scen, malutki plus za Janka.
Koniec końców 3/10.