Prawdą jest, że nie należy zbytnio się nastawiać na nie wiadomo jakie przeżycia jeszcze przed seansem, gdyż człowiek może się ostro oszukać. Do Prometeusza podchodziłem nader ostrożnie. Po tym co w ostatnich latach wyprawiano z uniwersum Aliena, po kiepskim A:R, średnim AvP i wołającym o pomstę do nieba AvP:R, nie obiecywałem sobie zbyt wiele, ale liczyłem że będzie lepiej niż w wymienionych przeze mnie filmach, w końcu Prometeusza nie kręcił Anderson, ani tfu, tfu, bracia Strause, tylko sam Ridley Scott. Mimo to nie do końca mu ufałem, wielcy minionych lat udowodnili mi ostatnimi czasy, że są skończeni. Tak nowa trylogia SW, czy ostatnia przygoda Indiego pokazały mi, że ich czas bezpowrotnie przeminął i niczego bardziej ambitnego niż Avatar spodziewać się po nich już nie mogę. Niestety Scott potwierdził moje wnioski.
Początek zapowiadał się całkiem spoko. Siedziałem z żoną wpatrzony w ekran i podziwiałem malownicze krajobrazy i zawiązującą się fabułę. Mam taki zwyczaj, że przymykam oko na trzymanie się konwencji, lub drobne nadużycia logiczne. W spokoju więc przebrnąłem przez pierwsze minuty filmu niczego nie podejrzewając. Aż tu nagle... Fifield. Z miejsca pomyślałem sobie, wtf? Postać jakaś taka zbyt przerysowana, pasująca bardziej do Piratów z Karaibów, niż do prequela Obcego. Chwile później, w czasie rozmowy rudzielca z Millburnem nie miałem już żadnych złudzeń. Zapowiadała się katastrofa. Spojrzałem wtedy na żonę i powiedziałem: to będzie gniot. Nie myliłem się. Pracuję w dość charakterystycznym zawodzie i zdaję sobie sprawę jak ważny jest wybór odpowiednich członków załogi. Nikt do cholery jasnej, komu zależy na powodzeniu misji nie zabrał by na nią nie potrafiącego współpracować socjopatę. Postać rudego była niemal karykaturalna, pasująca do jakiejś komedii o małych agentach a nie do filmu, uchodzącego za poważne dzieło! Potem było już tylko gorzej. Przełknąłem fakt, że wylądowali dokładnie tam gdzie trzeba, może tak jak w SW prowadziła ich "MOC". Niech im tam będzie. W momencie jednak, kiedy radośnie ściągnęli hełmy nie zbadawszy dokładnie środowiska, w którym się znaleźli, zakląłem cicho i uderzyłem się dłonią w czoło, nie mogąc uwierzyć, że oglądam wciąż film reżysera pierwszej części Obcego. Nie, nie zbadali dokładnie środowiska, później sama Shaw podejrzewa, że jej ukochany mógł się zarazić właśnie wtedy, co jedynie dowodzi ogromu i absolutu głupoty "naukowców". Przypominam, że organizator wyprawy liczył na jej powodzenie, nie chciał wcale popełniać, wbrew pozorom, zbiorowego samobójstwa. Nie wiem czy miałem wtedy jeszcze jakiekolwiek nadzieje, że coś może uratować ten film, ale czarę goryczy przelało nie to, że android wciskał co tylko się dało, byłem w stanie uwierzyć, że tak naprawdę wie co robi. Nawet nie to, że dwóch naukowców przestraszyło się hologramu i skamieniałego trupa i postanowiło się ewakuować. Był to debilizm, ale nie gorszy niż poprzednie przeze mnie wymienione, ot trzymał ich poziom. Wymiękłem całkowicie w momencie, gdy owych dwóch naukowców, pomimo super mapy 3D, pomimo personalnych lokalizatorów, mimo łączności ze statkiem i resztą ekipy zwyczajnie się zgubiło. Ot tak. Mało tego, o fakcie tym cała reszta dowiedziała się dopiero po powrocie na Prometeusza. Pytam się, WTF??? Wtedy już na dobre zacząłem psioczyć, na szczęście nie popsułem tym mojej żonie seansu, gdyż ona była całością zawiedziona tylko nieco mniej niż ja, ale ona nie wychowała się na WHS z poprzednimi Alienami. Na scenę próby zaprzyjaźnienia się z krwiożerczym wagino-fallusem patrzyłem już jakby zamroczony. Może dlatego, że sobie polałem raz czy dwa, by dotrwać do końca, a może dlatego, że mój umysł został przyćmiony ogromem debilizmu całości. Jak we śnie oglądałem dalsze perypetie naszych bohaterów. Nie czepiałem się, że android zakaził Charliego, zrobił to na rozkaz Weylanda, chcącego szybkich wyników testu. Nie przejąłem się radosnym otwarciem drzwi dla nagle materializującego się przed nimi zaginionego członka załogi, któż mógł przypuszczać czym jest naprawdę. Nawet jego dziwna, niewyjaśniona mutacja mnie nie zmierziła, niech im będzie. Ba! Sama cesarka nie sprawiła, że zawyłem ze złości, przecież nie wiadomo jak zaawansowana była ta maszyneria, vide Piąty Element. To, że na początku Shaw słaniała się na nogach a potem radośnie brykała skacząc i turlając się, mogło być przecież spowodowane tym, że proces przyspieszonej regeneracji mięśni i tkanek następował stopniowo, w czasie. Było już jednak za późno. Wszystko to co się wydarzyło w drugiej połowie filmu, było efektem niechlujstwa, lenistwa lub zwyczajnej głupoty twórców, ze Scottem na czele. Ci Panowie, Scott, Cameron czy Lucas, nigdy już nie powinni tworzyć żadnych filmów. Naprawdę zacząłem się bać seansu Hobbita...
Ups... Zapomniałem zaznaczyć, że cały tekst jest jednym wielkim paskudnym spoilerem, bardzo proszę kogoś z Administracji o edycję i z góry przepraszam wszystkich, którym przez pośpiech zdradziłem fabułę.
Na mnie film wywarł podobne wrażenie. Szkoda słów. Z tego, że wylądowali od razu tam gdzie trzeba, należy się cieszyć. Dzięki temu film nie stał się dłuższy o godzinę głębokich rozmów o motywacjach poszczególnych członków załogi, do wzięcia udziału w tej wyprawie.
Odnośnie Twoich obaw reżyserskich, Lucas już na pewno żadnego filmu nie zrobi, Scott - któż to wie, a Cameron się znowu aż tak nie skończył. Jako że kontynuacja Prometeusza jest rzeczą w zasadzie pewną, pozostaje mieć nadzieję, że jej wyreżyserowanie zostanie powierzone np. Nolanowi.
A ja bym sporo oddał za tę dodatkową godzinę głębokich rozmów. Może dzięki temu postaci nabrałaby jakiegoś wyrazu, zamiast być pustymi kukiełkami. Bo zgadzając się w pełni z listą djedrysa w kwestii błędów logicznych, do listy grzechów twórców dodałbym właśnie płaskich, mdłych i do bólu sztampowych bohaterów. O kreacjach na miarę Ripley czy Asha można zapomnieć. Zabrakło też szeroko rozumianego nastroju - samotności, osaczenia, pustki, niewyobrażalnej odległości do domu i surowego, nieprzyjaznego świata. Atmosfera, zamiast być gęstą niczym gluty, w których obcy zwykli się taplać za młodu, zmieniła się w budyń waniliowy. Szkoda, bo film mógł być naprawdę udany. Pozostaje się tylko podpisać pod wnioskiem wspomnianego przedmówcy, że wielcy twórcy z dawnych lat nie mają już niczego interesującego do opowiedzenia.