Film "Prometeusz" jest dla mnie, niestety, wielkim rozczarowaniem. Jest to film SF, więc na niektóre rzeczy trzeba patrzeć z przymrużeniem oka, ale film nie powinien częstować widza rażącymi bzdurami. Godzę się z tym, że w scenariuszu są niekonsekwencje i błędy, ale nie mogą być tak uderzające. Tak więc nie czepiałbym się się np. zbyt dużej prędkości statku kosmicznego (co ktoś wytknął w jednym z postów), bo to zauważa się - jeśli w ogóle - dopiero po filmie. Ale niektóre bzdury aż odrzucają w trakcie oglądania.
Oto międzygwiezdna (może nawet międzygalaktyczna) ekspedycja, zorganizowana za gigantyczne pieniądze, a wysyła się na nią bandę niezdyscyplinowanych i niedouczonych harcerzy. Ci tak zwani naukowcy po wejściu do jaskini, po stwierdzeniu, że musiała wydarzyć się tu jakaś śmiertelna straszliwa katastrofa, może choroba, macają wszystko rękami, nie zachowują elementarnych standardów bezpieczeństwa i postępowania naukowca. Niestety, tak wyobraża sobie naukowców mały Kazio po dużym piwie.
A dyscyplina na obcej planecie, pełnej potencjalnych niebezpieczeństw? Na wezwanie ze statku, że trzeba wracać, słyszymy grymasy, że nie chcą.
Ale największą bzdurę wytknął jeden z członków załogi, gdy zapytał: "A co z ewolucją?". Jakim cudem naukowcy mogą znajdować ciągle dowody na prawdziwość teorii ewolucji, a więc na to, że życie na ziemi rozwijało się stopniowo od najprostszych form, skoro zostało ono "zasiane" przez kosmitę? A w scenie wrzucenia DNA do rzeki widać, że na Ziemi jest już życie, bo świat pokryty jest już roślinnością. To co z ewolucją tych organizmów?
Jakim cudem organizmy kosmitów mogły zgadzać się z DNA ludzi po miliardzie lat ewolucji?
Wszystkie inne niekonsekwencje przy ewolucji to już małe piwo. Choć nie każdy potrafi przejść obojętnie obok kaskaderskich wyczynów kobiety 10 minut po ciężkiej operacji chirurgicznej.
Niestey, wszystko to jest żenujące i żal, że coś takiego zrobił właśnie Scott. Czy w wielomilionowym budżecie filmu nie znalazło się parę dolarów na konsultację z jakimś profesorem biologii?