Nie wiem, czy o to chodziło Lovecraftowi, ale na początku ta konwencja cholernie mi przeszkadzała. Bo film zaczyna się jak typowy horrorek klasy B. Jest jakiś tam pomysł, może i nawet na coś ambitnego, ale irytujący aktorzy, debilny scenariusz i paskudna reżyseria psują wszystko.
Ktoś w pewnym momencie urywa złemu kolesiowi głowę i ją ożywia. Wtedy sobie pomyślałem: ale by były jaja jakby teraz zaczął realizować swój plan jako ostateczny kaleka. I bum! Stało się! W tym momencie cała reszta wyparowała. Film przekroczył cienką granicę gatunkową - pomiędzy żenadą a dobrą zabawą. Na szczęście slapstickowy humor twórców również mi się udzielił i z bananem na twarzy oglądałem jak ożywieniec maca laskę po cyckach, bo po prostu ma ku temu okazję!
I wybaczyłem później wszystkie ułomności gatunkowe. Nie do końca, bo niektórych kaliber powala (choćby cała ta akcja z zabiciem i ożywieniem ojca i reakcją otoczenia na ten "niewinny żart"), ale niektóre można zepchnąć na karb campu. Tego film potrzebował, bo gdyby od początku do końca był tym serious movie z prologu to prędzej czy później ten irytujący Frankenstein w okularkach by go położył. A jak nie on to ten drugi debil!
Chyba miało być więcej macek i mistycznego zła. Chyba, że znowu się mylę i Lovecraft był bardziej przebojowy niż myślałem! (prawie na pewno nie - większość chwytów z filmu to standardy tego okresu i tego gatunku, ale fabularnie... nie jestem pewien)