Nie ukrywam, iż zaczęłam oglądać film z mieszanymi uczuciami… słynna powieść Daphnie du Murier, zekranizowana przez wielkiego Hitchcocka w doborowej obsadzie: Olivier, Fontaine i Anderson ma być przerobiona przez Włochów na jakąś operę mydlaną? No cóż.. „La prima mogile” nie jest w stanie dorównać swojemu pierwowzorowi, film jest zbytnio „słoneczny”, posiadłość Manderley, do której przyjeżdża świeżo poślubiona Jennifer jest nazbyt ciepła, a nie przerażająca i wzbudzająca respekt jak można by się było spodziewać, ale nie mogę mieć absolutnie zastrzeżeń co do doboru pierwszoplanowych aktorów. Świeża jak płatek róży, słodko niewinna i zadziwiająco nieśmiała Capotondi z tą niewinną buzią anioła jest jakby stworzona do powierzonej jej roli. Wyniosły, chłodny i niezwykle przystojny Boni, którego twarz rozświetla się tylko w obecności młodej małżonki to idealny Maxime de Winter. Niestety do końca nie przekonał mnie ani aktor odtwarzający rolę Jacka Favell, ani Pani Danvers, której brakowało zawziętości, oziębłości oraz głębi nienawiści, którą emanowała z ekranu Anderson. Według mnie film jest uboższą kopią wersji Hitchcocka, gdzie brakuje typowego dla tego reżysera suspensu z jednym kilkoma wyjątkami… choćby tym, że przez ułamek sekundy we wspomnieniach Maxime pojawia się Rebecca o przepięknej twarzy Isabelli Briganti.