Gdy pod koniec lat 90 Ritchie objawił się ze swymi „Porachunkami” z miejsca został okrzyknięty brytyjskim Tarantino, który zrewolucjonizował brytyjskie kino gangsterskie. I nawet jeśli w słowie „rewolucja” było sporo przesady, trzeba przyznać, że to co ten zdolny Brytyjczyk stworzył robiło wrażenie. Żywe komedie sensacyjne, wyróżniające się znakomicie poprowadzoną narracją, dialogami i charyzmatycznymi postaciami nie miały prawa się nie podobać.
Guy jednak stwierdził, że nie należy trzeci raz wchodzić do tej samej wody, więc porzucił swoją spuściznę na rzecz filmów, które zostały schlastane zarówno przez widzów jak i krytykę. Ritchie wraca więc do dawnego, wypracowanego przez siebie schematu, tyle tylko, że przez osiem lat zatracił chyba całkowicie zmył jak takie kino winno się prezentować...
Intryga napisana od niechcenia (już pierwsze 15 minut będące telegraficznym skrótem fabuły zwiastują coś niedobrego), oklepana fabuła jest zupełnie nieciekawa, ale największy zawód sprawiają postaci – mdłe, nijakie, nie wzbudzające sympatii (w przeciwieństwie do ekip z „Lock, Stock…” i „Snatch”). A to już gwóźdź do trumny nowego filmu Guya, który smęci wytartymi kliszami ze swych dawnych filmów, które utkane były przecież z przeżartych schematów kina gangsterskiego. Tyle, że wtedy Guy rewelacyjnie kopiował innych. Teraz nieudolnie kopiuje siebie. Może jednak nie należy wchodzić trzy razy do tej samej wody?
Moja ocena - 4/10
Kwestia gustu. Mi się zajeb podoba film, zresztą jak wszystkie filmy Pana Ritchie. Film jest świetny.