Skojarzenia są nieuniknione - w swoim debiucie Michael Rowe ustawia się bardzo blisko najbardziej cenionego w świecie meksykańskiego reżysera. Ale też ciekawie jest oglądać ten film kilka dni po "Niebezpiecznej metodzie" Cronenberga, bo nasuwa to kolejną możliwość interpretacyjną.
Możliwości jest bowiem kilka, także już wybierając spośród tych Freudowskich, bo że film koniecznie warto przemyśleć pod tym kątem, jest aż zbyt widoczne. Dla mnie jednak jest to przede wszystkim obraz spustoszenia, jakie czyni samotność. W kinie mainstreamowym samotność jest z reguły dość wyizolowanym problemem, na zasadzie "mam wszystko poza miłością'. W rzeczywistości się tak nie da, bo samotność jest skutkiem i przyczyną rzeczy, które wiążą się z kompletnym przedefiniowaniem poczucia własnej wartości. Nie można być normalnym, tylko samotnym - bycie w społeczeństwie to zdecydowanie zbyt ważny aspekt życia, by mogło tak być.
Coś mi mówi, że film będzie na zbyt wielu listach "top roku" w "Kinie" czy tutaj na Filmwebie, ale niech was to nie zmyli, czujni kinomani - to wciągający, wieloznaczny i brutalny obraz, którego zdecydowanie nie warto przegapić.