Z jednej strony temat wart ciągłego poruszania i wciąż aktualny. Poszukiwanie miłości, samotność w obcym mieście i wśród ludzi, chęć bycia z kimś nawet jak ten ktoś to tak naprawdę drań. Wyalienowanie bez szansy na zmianę. Każdy człowiek potrzebuje kogoś bliskiego. Bohaterka przeczuwa, że życie jej się nie układa i nie ułoży. Pozwala na poniżanie siebie, bo ma nadzieję na zatrzymanie przy sobie faceta. Oszukuje innych w tym brata, ale też siebie. No i trafia się on. Nadzieja na zmianę. Tonący brzytwy się chwyta. Dosłownie i w przenośni. Ale to spotkanie mimo pełnej beznadziei paradoksalnie daje bohaterce, na końcu, szansę na rozpoczęcie czegoś nowego. Nie dochodzi do najgorszego. Przedtem jest jednak ciąg scen budzących mój niesmak i sprzeciw. Czy trzeba się posuwać aż do takich dosłowności aby uzasadnić stan ducha tej dziewczyny i sytuacji w której jest? Przecież można to ująć z większym smakiem i zawoalowaniem. Moim zdaniem ta dosłowność budzi sprzeciw i psuje ostateczną wymowę filmu. Były sceny gdzie miałem chęć wyjść z sali. Trudno je wytrzymać, bo są długie i zbyt dosłowne. A nie posuwają tematu do przodu. Stąd moja trudność w ocenie. Film dla wyrobionych i dojrzałych widzów.