"Rzeź" to niewątpliwie bardzo dobry film, w zasadzie teatr w filmie. I chociaż obserwujemy tu niezmienną, bardzo wąską grupę bohaterów oraz jednolite miejsce akcji, to jednak porównania do filmów "Matnia", "Lokator" czy np. "Śmierć i dziewczyna" wydają mi się nie do końca trafne. Tam bowiem mieliśmy do czynienia z narastającą atmosferą grozy, niepokoju, lęku, strachu, czy bezsilności. Klaustrofobiczny nastrój odciskał niezwykle wyraźne piętno na bohaterach i oddziaływał na widza. W "Rzezi" natomiast dochodzi do starcia charakterów i osobowości dwóch małżeństw z amerykańskiej klasy średniej-wyższej, lecz przede wszystkim mamy tu otwarty konflikt w rozmaitych personalnych konfiguracjach (małżeństwo kontra małżeństwo, animozje wewnątrzmałżeńskie, wreszcie starcie mężczyzn z kobietami), który nasila się wraz z ukazywaniem przez postaci ich pierwotnych instynktów, gdy po usunięciu fasady kultury, taktu i nienagannych manier, bohaterowie w całej krasie emanują swą agresją, nienawiścią, frustracją, pogardą i zawiścią. Narracja rozwija się smakowicie, widać od razu profesjonalny warsztat Polańskiego, toteż interpretacja sztuki Yasminy Rezy pt. "Bóg mordu" zwieńczona została sukcesem. Jednakże dla mnie siła Romana Polańskiego to przede wszystkim umiejętność kreowania mrocznej, dusznej, niepokojącej atmosfery. Tutaj tego zabrakło, bo i zabraknąć musiało - taka konwencja filmu, taki scenariusz. Reasumując, najwyższej noty nie postawię, ale obraz oceniam bardzo wysoko i zdecydowanie go polecam.