Jakie były losy bohaterów przed przemianą bo przyznam że nie czytałam książki a w filmach nie było pokazane niektórych w ogóle a niektórych nie w całości pomóżcie mi proszę :) opiszcie szczegółowo :)
doktorek ścigal wampiry, aż go jakiś dziabnął, Esme stracila dziecko i skoczyła z klifu, Alice byla w psychiatryku, Jasper walczył na wojnie secesyjnej, Rosalie miala właśnie wychodzić za mąż ale ją luby z koleżkami poturbował a jak już była wampirem to znalazła Emmeta. To tak w skrócie bo szczegółowo się nie da ha ha:)
w której części to było opisane może przeczytam książki hmmm...ale tak po obejrzeniu filmów hmm..nie wiem czy jest sens :) :)
Jak chcesz mogę wkleić fragmenty z książek, to będzie szczegółowo, ale też dużo czytania
też polecam książki
w zasadzie jak narazie czytam ostatnią część co do 3 pozostałych nie czytałam a jak Emmeta przemienili kim był wcześniej
Carlisle
Carlisle urodził się w Londynie w latach czterdziestych siedemnastego wieku, a przynajmniej tak podejrzewa, ponieważ prości ludzie w owych czasach nie zaprzątali sobie zbytnio głowy kalendarzem. Był jedynym synem anglikańskiego pastora, matka zmarła przy porodzie. Jego ojciec był człowiekiem wielce nietolerancyjnym. Gdy do władzy doszli protestanci, z entuzjazmem włączył się do prześladowania katolików oraz wyznawców innych religii. Wierzył także głęboko w realną obecność szatana na ziemi. Przewodził polowaniom na czarownice, wilkołaki... i wampiry. Spalili na stosie wielu niewinnych ludzi, bo, rzecz jasna ci których z taką pasją szukał, nie dawali się tak łatwo złapać. Kiedy pastor się zestarzał, obowiązki głównego łowczego przekazał swemu synowi. Z początku Carlisle nie spisywał się najlepiej - miał trudności z szafowaniem oskarżeniami i dostrzeganiem demonów tam, gdzie ich nie było. Był jednak sprytniejszy od ojca i wytrwały. Odkrył w końcu, że grupa prawdziwych wampirów mieszka w kanałach pod miastem. Wychodziły stamtąd tylko nocą, na polowanie. Potwory nie należały wówczas do świata legend i mitów i wiele z nich tak właśnie musiało egzystować. Ludzie zabrali z sobą widły i pochodnie i otoczyli miejsce, w którym według Carlisle'a wampiry wydostawały się na ulicę. Rzeczywiście, po pewnym czasie jeden wyszedł. Wyczuwszy no¬sem obecność tłumu, ostrzegł pozostałych po łacinie, a potem ru¬szył pędem przed siebie ulicami miasta. Carlisle przewodził pogo¬ni - miał wtedy dwadzieścia trzy lata i był szybkim biegaczem. Wampir potrafiłby umknąć im z łatwością, lecz, jak sądzi Carlisle, jego głód wziął górę. Potwór odwrócił się nagle i zaatakował. Wpierw rzucił się na Carlisle'a, ale nadbiegli inni ludzie. Musiał się bronić. Zabił dwóch mężczyzn i uprowadził trzeciego. Carlisle tymczasem wykrwawiał się na bruku. Wiedział co się teraz stanie - ciała zostaną spalone. On sam również. Zawsze niszczyli wszystko, co miało kontakt z istotami ciemności. Instynktownie postąpił więc tak, by ocalić swoje życie. Tłum pognał za wampirem. Korzystając z okazji, Carlisle poczołgał się do pobliskiej piwniczki, gdzie spędził trzy dni ukryty w stercie gnijących kartofli. To cud, że nikt go nie znalazł, że nie zdradził się szmerem czy jękiem. A potem było już po wszystkim i uświadomił sobie swoją przemianę.
Carlisle wiedział, czym się stał i nie miał zamiaru się z tym pogodzić. Chciał ze sobą skończyć, ale nie było to takie proste. Rzucał się z wielkich wysokości, próbował się utopić ale był za silny, a od przemiany upłynęło za mało czasu. To niesamowite, że miał dość samokontroli, by nie zacząć polować. Na samym początku pragnienie przesłania wszystko. Czuł do siebie jednak tak wielkie obrzydzenie, że wolał umrzeć z głodu, niż zniżyć się do mordu. To ten wstręt właśnie pomagał mu się powstrzymać. Robił się coraz bardziej głodny, a w rezultacie coraz słabszy. Zdawał sobie sprawę, że maleje też siła jego woli, dlatego trzymał się jak najdalej od siedzib ludzkich. Długie miesiące wędrował nocami w poszukiwaniu takich bezpiecznych miejsc, nadal niepogodzony ze swoją nową naturą. Pewnego razu jego kryjówkę mijało stado jeleni. Byt już oszalały z głodu, nie wytrzymał, zaatakował. Gdy się nasycił i wróciły mu siły, zorientował się, że oto odkrył sposób na to, jak żyć, nie mordując ludzi. Zwierzęta nie budziły w nim wyrzutów sumienia - przecież w poprzednim życiu też nie stronił od dziczyzny. Tak narodziła się jego nowa filozofia życiowa, którą dopracowywał przez kolejne miesiące. Nie musiał być potworem. Pogodził się ze swoim przeznaczeniem. Wiedząc, że ma przed sobą nieskończenie wiele lat życia, zaczął lepiej wykorzystywać dany mu czas. Zawsze był bystry, skory do nauki. Po nocach czytał, za dnia planował, co dalej. Przepłynął kanał La Manche i we Francji... Carlisle popłynął do Francji, a później przemierzył całą Europę, odwiedzając uniwersytety. Nocami zgłębiał muzykologie przyrodoznawstwo, medycynę - i to właśnie ona okazała się jego powołaniem. Ratowanie ludzkiego życia stało się dla niego formą pokuty za bycie potworem. Przez dwa stulecia w mękach pracował nad samokontrolą. Teraz jest zupełnie obojętny na zapach ludzkiej krwi i może wykonywać pracę, którą kocha, nie cierpiąc katuszy. Tam, w szpitalu, odnalazł wreszcie spokój...
Kiedy studiował we Włoszech, natrafił tam na pobratymców, różnili się oni jednak znacznie od włóczęgów z londyńskich kana¬łów. Byli wszechstronnie wykształceni i mieli doskonałe maniery. Nowi znajomi Carlisle'a często byli dlań inspiracją. Nieraz przedstawiał ich jako bogów. Aro, Marek i Kajusz, nocni mecenasi sztuki. Carlisle towarzyszył im zaledwie przez kilkadziesiąt lat, podziwiał ich obycie, ich wyrafinowanie. Niestety uporczywie usiłowali go wyleczyć z awersji do, jak to określali „przyrodzonego źródła strawy”. Oni starali się przekonać je¬go on ich - bez skutku. W końcu Carlisle postanowił sprawdzić, jak żyje się w Nowym Świecie. Był bardzo samotny. Marzył, że znajdzie tam kogoś, kto będzie podzielał jego poglądy.
Przez dłuższy czas nie napotkał nikogo z naszych, ale ponieważ ludzie stopniowo przestawali wierzyć w istnienie jemu podobnych istot, odkrył, że łatwiej mu się z nimi integrować - po prostu niczego nic podejrzewali. Zaczął praktykować jako lekarz. Mimo wszystko, nie mógł jednak ryzykować bliższej znajomości z człowiekiem, nadal więc doskwierał mu brak towarzystwa.
Edward
Kiedy wybuchła epidemia hiszpanki, Carlisle pracował na nocną zmia¬nę w szpitalu w Chicago. Przez wiele lat dojrzewał w nim pewien pomysł - teraz był wreszcie gotowy wcielić go w życie. Skoro nie udało mu się znaleźć kompana, trudno, sam go dla siebie stworzy. Długo się wahał. Nie miał pewności, jak taki zabieg przeprowadzić, a i nie dopuszczał do siebie myśli, że miałby komuś odebrać dawne życie, tak jak odebrano jemu. I wtedy trafił na mnie. Nie było dla mnie nadziei, leżałem już na oddziale dla umierających. Carlisle opiekował się wcześniej moimi rodzicami, wiedział więc, że zostałem sam na świecie. Postanowił spróbować...
Nie byłem przekonany do abstynencji, byłem zły na Carlislea, że mnie ogranicza. Jakieś dziesięć lat po moich narodzinach, przemianie czy jak by to nazwać, spędziłem trochę czasu, wędrując samotnie. Z początkiem nowego życia zyskałem dar czytania w myślach zarówno swoich pobratymców, jak i ludzi. To dlatego dopiero po dziesięciu latach przeciwstawiłem się Carlisle'owi - od podszewki znalem jego szlachetne pobudki, rozumiałem doskonale, co nim kieruje. Starczyło kilka lat, żebym przekonał się do jego sposobu postępowania i wrócił. Doszedłem do wniosku, że uniknę w ten sposób... ech... depresji... depresji, która bierze się z wyrzutów su¬mienia. Z początku nic miałem takich problemów. Znając ludzkie myśli umiałem wybierać na swoje ofiary wyłącznie zwyrodnialców. Skoro mogłem w ciemnym zaułku zajść drogę niedoszłemu mordercy, który śledził właśnie jakąś dziewczynę, skoro ratowałem jej życie, nie byłem chyba taki zły. Z biegiem lat zacząłem się jednak coraz bardziej postrzegać jako potwora. Nic mogłem sobie wybaczyć, że odebrałem życie aż tylu ludziom, niezależnie od tego, jak bardzo na to zasługiwali. Wreszcie wróciłem do Carlisle'a i Esme. Powitali mnie jak syna marnotrawnego. Nie zasługiwałem na takie przyjęcie.
Rosalie
Moja historia zaczyna się w roku 1933. Miałam wtedy osiemnaście lat i byłam zjawiskowo piękna. Niczego mi nie brakowało. Moi rodzice byli typowymi przedstawicielami klasy średniej. Ojciec miał stabilną pracę w banku, z czego, co dopiero teraz widzę, był śmiesznie dumny. Uważał, bowiem, że dobrze mu się powodziło, ponieważ był utalentowany i ciężko pracował, a nie dlatego, że zwyczajnie miał szczęście. Życie w dobrobycie było dla mnie czymś oczywistym - w moim domu rodzinnym Wielki Kryzys jawił się jako przejaskrawiona przez prasę plotka. Rzecz jasna, widywałam na ulicach nędzarzy - tych, którym się nie poszczęściło - ale ojciec wpoił mi przekonanie, że ich bieda jest efektem ich własnego lenistwa i niezaradności. Moja matka zajmowała się domem i dziećmi, i to w tych dwóch sferach życia ulokowała swoje ambicje. Miałam dwóch młodszych braci, ale matka nie ukrywała, że to o mój byt należy zadbać w pierwszej kolejności. Nie wiedziałam dokładnie, co przez to rozumie, byłam jednak do pewnego stopnia świadoma faktu, że rodzice nie są usatysfakcjonowani tym, co w życiu osiągnęli. Chociaż w hierarchii społecznej stali dość wysoko, chcieli zajść jeszcze wyżej, i to z moją pomocą. Moja uroda była dla nich jak prezent od losu. Doceniali ukryty w niej potencjał o wiele bardziej ode mnie. Jak już mówiłam, mnie samej nic do szczęścia nie brakowało. Wystarczało mi aż nadto to, że jestem sobą - piękną Rosalie Hale. Odkąd skończyłam dwanaście lat, dokądkolwiek bym nie szła, oglądali się za mną mężczyźni, a koleżanki wzdychały z zazdrości, kiedy dotykały moich gęstych włosów. Wszystko to sprawiało mi ogromną przyjemność. Byłam szczęśliwa, że matka się mną chwali, a ojciec kupuje mi drogie sukienki. Wiedziałam, czego chcę od życia, i do głowy mi nie przychodziło, że któreś z moich marzeń mogłoby się nie spełnić. Pragnęłam być wielbiona i adorowana. Marzyłam o tym, żeby mój ślub był wydarzeniem towarzyskim roku: wyobrażałam sobie, jak wszyscy ważniejsi mieszkańcy miasta przyglądają mi się kroczącej nawą u boku ojca i myślą, że nigdy w życiu nie widzieli tak pięknej panny młodej. Zachwyt w cudzych oczach był mi równie potrzebny, co powietrze. Byłam młoda i głupia, ale taka szczęśliwa! Rodzice mieli jednak na mnie duży wpływ, więc marzyłam też o dobrach materialnych: chciałam mieć duży dom pełen eleganckich mebli, które kto inny by odkurzał, i nowocześnie wyposażoną kuchnię, w której kto inny by gotował. Tak, byłam głupia - taka pusta laleczka. I nie widziałam powodu, dla którego miałabym tych wszystkich rzeczy nie dostać. Kilka moich marzeń było poważniejszych, a zwłaszcza jedno, związane z moją najlepszą przyjaciółką, Vera. Vera wyszła za mąż bardzo młodo, miała zaledwie siedemnaście lat. Jej mąż był stolarzem - moi rodzice nigdy nie pozwoliliby mi poślubić kogoś takiego. Rok
po ślubie urodziła synka, uroczego, z czarnymi loczkami i rozkosznymi dołeczkami w policzkach i bródce. Kędy go zobaczyłam, po raz pierwszy w życiu ukłuła mnie zazdrość. Po raz pierwszy ktoś miał coś, czego ja nie miałam. Nie mogłam się już doczekać, kiedy wreszcie będę mieć własne dzieciątko. Kiedy wreszcie będę mieć męża, który całowałby mnie po powrocie z pracy, jak mąż Very. Moja wizja różniła się od ich codzienności tylko tym, że dom moich marzeń miał być dziesięć razy większy niż ich... Najbogatszą i najbardziej wpływową rodziną w moim rodzinnym Rochester byli, nomen omen, Kingowie**. Royce King był nie tylko właścicielem banku, w którym pracował mój ojciec, ale i większości najważniejszych firm w mieście. Jego syn też miał na imię Royce, Royce King II. Ponieważ miał przejąć bank, zaczął spędzać w nim dużo czasu, przyglądając się pracy na poszczególnych stanowiskach. Dwa dni po tym, jak przyszedł do banku po raz pierwszy, moja matka „przypadkowo" zapomniała zapakować ojcu drugie śniadanie i poprosiła mnie, żebym to ja zaniosła mu kanapki. Zdziwiłam się, że kazała mi przed wyjściem ubrać białą sukienkę i zakręcić włosy, ale, naiwna, nawet nie podejrzewałam podstępu. Nie zwróciłam uwagi, czy Royce mi się jakoś szczególnie przygląda - wszyscy zawsze to robili - ale jeszcze tego wieczora posłaniec przyniósł mi bukiet róż. Tak to się zaczęło. Odtąd, co wieczór dostawałam róże, aż wreszcie nie miałam ich już gdzie stawiać. Doszło do tego, że gdy wychodziłam z domu, ciągnęła się za mną ich słodkawa woń. Royce był bardzo przystojny: niebieskie oczy, włosy jeszcze jaśniejsze od moich. Mówił mi, że mam oczy jak fiołki, i wkrótce właśnie fiołki zaczął mi przysyłać. Moi rodzice patrzyli na jego zaloty przychylnym okiem – delikatnie mówiąc. Royce był ucieleśnieniem ich marzeń. Wydawało mi się, że jest także ucieleśnieniem moich marzeń. Był jak książę z bajki, który przybył na białym koniu, żeby uczynić mnie swoją księżniczką. Właśnie czegoś takiego się spodziewałam. Nie minęły dwa miesiące, a ogłoszono nasze zaręczyny. Nie spędzaliśmy zbyt dużo czasu tylko we dwoje, właściwie się to nie zdarzało. Royce wyjaśnił mi, że ma dużo obowiązków, więc jeśli już chodziliśmy gdzieś razem, to na odczyty, bankiety albo na bale. Przed każdym z rodu Kingów wszystkie drzwi stały otworem, więc bez przerwy gdzieś go zapraszano i przyjmowano z honorami. Dostawałam od niego piękne stroje. Lubił pokazywać się ze mną w towarzystwie, a ja lubiłam być pokazywana. Ślub miał się odbyć jak najszybciej. Zaplanowano bardzo wystawną ceremonię i jeszcze bardziej wystawne wesele. Kolejne z moich marzeń miało się spełnić. Byłam taka szczęśliwa! Kiedy odwiedzałam Verę, nie dręczyła mnie już zazdrość. Wyobrażałam sobie jasnowłose dzieci biegające po trawnikach rezydencji Kingów i patrząc na skromny domek mojej przyjaciółki, czułam tylko litość.
Owego feralnego wieczoru wybrałam się z wizytą do Very, Jej mały Henry tak słodko się uśmiechał! Nadal miał swoje dołeczki i dopiero co nauczył się samodzielnie siadać. Kiedy zaczęłam zbierać się do wyjścia, Vera odprowadziła mnie do drzwi z dzieckiem na ręku i mężem u boku. Obejmował ją w talii, a w pewnym momencie, kiedy myślał, że nie patrzę, pocałował ją w policzek. Coś w tym pocałunku mnie zaniepokoiło. Royce też mnie całował, ale jakoś tak inaczej - nie tak czule... Odgoniłam tę nieprzyjemną myśl. Royce był moim księciem z bajki. Już za parę dni miałam zostać jego księżniczką. Ulice były bardzo ciemne paliły się już latarnie. Nie zdawałam sobie sprawy, że zrobiło się tak późno. Na domiar złego, jak na koniec kwietnia było też bardzo zimno. Do ślubu pozostał tylko tydzień, więc idąc do domu, martwiłam się, czy pogoda zdąży się poprawić. Pamiętam zresztą każdy szczegół z tamtego wieczoru, bo tak bardzo się go czepiałam... na samym początku. Nie myślałam o niczym innym. I tak, pamiętam, że myślałam o pogodzie, choć z innych,
radośniejszych wspomnień nic już w mojej głowie nie zostało... Zatem myślałam o pogodzie - nie chciałam przenosić uroczystości pod dach. Byłam zaledwie kilka przecznic od domu, kiedy ich usłyszałam - stali pod zepsutą latarnią i głośno się śmiali. Byli pijani. Zaczęłam żałować, że nie zadzwoniłam od Very po ojca, ale mieszkała tak blisko, że wydawało się głupotą prosić go o podobną przysługę. I wtedy jeden z mężczyzn wykrzyknął moje imię. „Rose!", zawołał. Pozostali zarechotali, jakby powiedział coś śmiesznego. Przyjrzałam im się uważniej i zdziwiłam się, że mają na sobie takie drogie ubrania. A zaraz potem rozpoznałam Royce'a i jego kolegów. Wszyscy byli synami miejscowych bogaczy. „Oto moja Rose!", zawołał Royce bełkotliwie. „Nieźle się zasiedziałaś u Very. Czekamy tu na ciebie od wieków". Nigdy przedtem nie widziałam go w takim stanie. Nigdy przy mnie nie pił, co najwyżej wznosił z kurtuazji jakiś toast. Powiedział mi nawet, że nie lubi szampana. Nie podejrzewałam, że gustuje za to w czymś o wiele mocniejszym. Był z nim też jego nowy znajomy, kolega kolegi. Miał na imię John i pochodził z Atlanty. „A nie mówiłem, John?". Royce złapał mnie za rękę i brutalnie przyciągnął do siebie. „Twoje panienki z Georgii mogą się przy niej schować". John zlustrował mnie wzrokiem, jakbym była klaczą na targu „Trudno powiedzieć", stwierdził z południowym akcentem. „Jest okutana po samą szyję". Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nagle Royce zerwał mi z ramion żakiet — sam mi go dał w prezencie - aż oderwały się od niego guziki i z brzękiem potoczyły po chodniku. „No, Rose! Pokaż mu się w pełnej krasie!", rozkazał, a potem zaśmiał się i jednym ruchem zdarł mi z głowy kapelusz. Wyrwa mi przy tym sporo włosów, bo kapelusz był przypięty szpilkami Krzyknęłam z bólu, a w oczach stanęły mi łzy. Tak... To, jak krzyczę z bólu, bardzo im się podobało... - Daruję ci całą resztę - oświadczyła. - Zostawili mnie na ulicy. Odeszli, śmiejąc się i zataczając. Myśleli, że nie żyję. Jeden zauważył, że Royce będzie musiał znaleźć sobie teraz nową narzeczoną. Odparł, że najpierw będzie musiał nauczyć się większej samokontroli. Leżałam na lodowatym chodniku, czekając na śmierć. Tak bardzo mnie bolało, że dziwiłam się, że mam jeszcze siłę zwracać uwagę na świat zewnętrzny. Zaczął padać śnieg, a ja ciągle uparcie nie umierałam. Tak bardzo pragnęłam, żeby ból wreszcie minął. Tak strasznie długo to wszystko trwało... Taką znalazł mnie Carlisle. Wyczuł z daleka zapach krwi i przyszedł sprawdzić, co się stało. Zaraz rzucił się mnie ratować. Resztkami świadomości miałam mu za złe, że to robi. Wolałabym, żeby mnie dobił. Poza tym, nigdy nie lubiłam ani doktora Cullena, ani jego żony i jego szwagra - bo Edward przedstawiał się wówczas jako brat Esme. Denerwowało mnie to, że są tacy piękni, piękniejsi ode mnie. Nie udzielali się jednak towarzysko, więc widziałam ich tylko kilka razy. Kiedy wziął mnie na ręce i zaniósł mnie do siebie do domu, sądziłam, że nareszcie skonałam - wydawało się, że lecę, a to tylko Carlisle tak szybko biegi. Przeraziłam się, że ból nie ustępuje nawet po śmierci. Znalazłam się w jasno oświetlonym pokoju i zrobiło mi się cieplej. Zaczęłam tracić przytomność, co powitałam z ulgą, bo nie odczuwałam już tak silnie bólu. Jednak nagle powrócił, jeszcze ostrzejszy: w gardle, w kostkach, w nadgarstkach, jakby ktoś ciął mnie nożem. Zaczęłam krzyczeć i wyrywać się. Pomyślałam, że Carlisle to zboczeniec-sadysta, który zabrał mnie tylko po to, żeby mnie torturować. Ale potem było mi już wszystko jedno -liczył się tylko ten ogień, który płonął w moich żyłach. Błagałam, żeby mnie dobito, błagałam o to i Carlisle'a, i Edwarda, i Esme. Carlisle trzymał mnie cały czas za rękę, powtarzał, że mnie bardzo przeprasza, i obiecywał, że moja agonia wkrótce się skończy. Opowiedział mi wszystko. Czasami go słuchałam. Kiedy wyjawił mi, czym się staję, nie uwierzyłam. Przepraszał mnie za każdym razem, kiedy przestawałam krzyczeć. Krzyczałam zresztą coraz rzadziej. Krzyk nie miał sensu. [Tu rozmowa Carlisle'a, Edwarda, i Esme] Ucieszyło mnie, że wiedzą, co się wydarzyło. Nie zdawałam sobie sprawy, że moja przemiana dobiegała już końca — że robię się coraz silniejsza i to dlatego właśnie jestem w stanie skoncentrować się na ich rozmowie. Ból zdawał się opuszczać moje ciało przez czubki palców. Zaczynałam powoli przyjmować to, co mi wcześniej mówił, i nie czułam się na sitach zmierzyć się z moim nowym życiem w pojedynkę. Kiedy doszłam do siebie, wyjaśnili mi
jeszcze raz, czym się stałam. Było to zresztą widać jak na dłoni: skóra mi stwardniała, oczy poczerwieniały, a mózg domagał się krwi. Jak na pustą lalę przystało, poczułam się znacznie lepiej, kiedy zobaczyłam swoje odbicie w lustrze. Byłam piękniejsza niż kiedykolwiek! Nawet szkarłatne tęczówki mi tak bardzo nie przeszkadzały. - Rosalie zaśmiała się z własnej próżności. – Dopiero po pewnym czasie moja uroda staje się kłopotliwa - zaczęłam traktować ją jak przekleństwo. Zrozumiałam, że nie tego najbardziej pragnęłam — że wolałabym być zwykłą młodą kobietą, jak Vera. Kobietą, której wolno wyjść za tego, kto ją kocha, i która może urodzić mu dzieci. To o tym tak naprawdę marzyłam. Nawet teraz wydaje mi się, że prosiłam o zbyt wiele. Nigdy nie poznałam smaku ludzkiej krwi. Owszem, zabiłam pięciu ludzi, ale bardzo uważałam, żeby nie uronić przy tym ich krwi. Widzisz, wiedziałam, że wówczas nie będę w stanie się powstrzymać, a zależało mi bardzo, aby żadna ich cząstka się we mnie nie znalazła. Royce'a zostawiłam sobie na sam koniec. Miałam nadzieję, że dojdą do niego wieści o brutalnej śmierci jego koleżków i zrozumie, że i on nie wymknie się mordercy, a także, kim ów morderca jest. Chciałam w ten sposób przedłużyć jego agonię o czas oczekiwania i sądzę, że mi się udało. Kiedy go namierzyłam, ukrywał się w pozbawionym okien pokoju o ścianach tak grubych, jak ściany bankowego skarbca. Strzegło go dwóch uzbrojonych po zęby mężczyzn... Siedmiu ludzi - poprawiła się. — Zapomniałam o strażnikach. I nie dziwota, bo było po nich w kilka sekund. Ubrałam się na tę okazję w suknię ślubną. Wiem, że to dziecinada, ale podziałało - już na sam mój widok Royce o mało nie wyzionął ducha. A dużo krzyczał tamtej nocy, oj dużo. To, że zostawiłam go sobie na deser, to był świetny pomysł - umiałam się już dostatecznie kontrolować, więc mogłam wszystko przedłużyć...
Esme
Esme dołączyła do nas wkrótce potem. Spadła z klifu. Trafiła prosto do szpitalnej kostnicy, ale jakimś cudem jej serce nadal biło.
Nie potrafię zapanować nad swoim instynktem macierzyńskim. Czy Edward wspominał ci, że straciłam dziecko? Nie - wymamrotałam zszokowana, zastanawiając się, czy doszło do tego przed czy po jej przemianie. Tak było, moje pierwsze i jedyne dziecko. Mój syneczek, biedactwo, zmarł zaledwie kilka dni po urodzeniu. - Westchnęła Ciężko. - Złamało mi to serce. To dlatego rzuciłam się z klifu do morza - dodała bez cienia zmieszania. Edward mówił tylko, że spa... spadłaś z klifu - wyjąkałam. Dżentelmen w każdym calu - skwitowała.
Emmet
Mieszkaliśmy wtedy w Appalachach. Pewnego dnia Rosalie, podczas polowania, natrafiła na chłopaka, którego zaatakował niedźwiedź. Natychmiast zaniosła go na rękach do Carlisle'a, choć miała do przebycia ponad sto mil. Bała się, że, sama nie da rady. Dopiero teraz zaczynam powoli rozumieć, jaką ciężką próbą musiała być dla niej ta podróż. Ale udało jej się. Zobaczyła coś takiego w jego twarzy, co dało jej tę siłę. I od tamtego czasu są parą. Czasem mieszkają osobno, jako młode małżeństwo, ale im młodszych udajemy tym dłużej możemy zostać w danym miejscu.
Alice
Chciałbym wpierw o czymś wspomnieć, nie zajmie to zbyt wiele czasu. Bałem się już, że Edward się domyśli i zepsuje mi tym samym całą zabawę. Otóż jeden jedyny raz, lata temu, wymknęła mi się upatrzona przeze mnie ofiara. Przeszkodził mi pewien wampir, który darzył ją idiotycznie gorącym uczuciem - nigdy nie zrozumiem, co też takiego niektórzy moi pobratymcy widzą w ludziach. Ów wampir odważył się na coś, przed czym twój słaby Edward się wzdraga. Gdy tylko dowiedział się o moich zamiarach, wykradł dziewczynę z przytułku dla obłąkanych, w którym pracował, i sprawił, że przestała być dla mnie kusząca. Biedulka była tak otępiała, że chyba nawet nie czuła bólu - tak długo przebywała samotnie w celi. Sto lat wcześniej za jej wizje spalono by ją na stosie, w latach dwudziestych dwudziestego wieku zostawał dom wariatów i elektrowstrząsy. Kiedy w końcu otworzyła oczy, silna siłą wiecznej młodości, czuła się tak, jakby nigdy wcześniej nie widziała słońca. Stary wampir zrobił z niej żwawego młodego wampira i nie miałem już powodów, by ją ścigać.
Zawsze trzymano ją w odosobnieniu, w ciemnościach. To dlatego nic o sobie nie wiedziała.
Jasper
Alice i Jasper to dwa bardzo rzadkie przypadki. Oboje „na¬wrócili się”, jak to określamy, bez żadnej ingerencji z zewnątrz, Jasper był członkiem innej... rodziny, hm, bardzo osobliwej rodzi¬ny. Wpadł w depresję, odłączył się od grupy. Wtedy znalazła go Alice.
Urodziłem się w Houston w Teksasie, a kiedy w 1861 wybuchła wojna secesyjna, miałem niespełna siedemnaście lat. Zaciągając się na ochotnika do Konfederatów, skłamałem, że mam lat dwadzieścia. Byłem na tyle wysoki, że mi uwierzono. W wojsku zrobiłem błyskawiczną karierę. Odkąd byłem dzieckiem... Powiedzmy, że byłem powszechnie lubiany, a na pewno zawsze z chęcią mnie słuchano. Mój ojciec zwykł nazywać to wrodzoną charyzmą. Oczywiście, teraz wiem, że było to coś więcej. Niezależnie od przyczyny, szybko mnie awansowano, omijając jednocześnie mężczyzn starszych i bardziej doświadczonych. Armię Konfederatów dopiero z wysiłkiem tworzono i to też dawało większe możliwości niż w zwykłym wojsku. Po mojej pierwszej bitwie, pod Galveston - właściwie była to tylko potyczka - zostałem najmłodszym majorem w Teksasie, i to bez przyznawania się do tego, ile naprawdę mam lat. Kiedy do portu w Galveston przybiły okręty Unii, powierzono mi kierowanie ewakuacją kobiet i dzieci. Jeden dzień zajęło przygotowanie ich do wymarszu, a potem poprowadziłem pierwszą kolumnę cywili do Houston. Do miasta dotarliśmy po zmroku. Zostałem tylko na tyle długo, żeby upewnić się, że wszyscy z kolumny są bezpieczni, a potem załatwiłem sobie nowego konia i wyruszyłem w drogę powrotną. Nie było czasu do stracenia. Doskonale pamiętam tamtą noc. Dwa kilometry na południe od Houston natknąłem się na trzy idące w przeciwnym kierunku kobiety. Myśląc, że to maruderki z mojego własnego konwoju, zsiadłem z konia, żeby zaoferować im pomoc. W tej samej chwili światło księżyca oświetliło ich twarze i stanąłem jak wryty. Bez wątpienia były najpiękniejszymi kobietami, z jakimi kiedykolwiek zdarzyło mi się zetknąć. Uzmysłowiłem sobie, że nie należą do moich podopiecznych, bo z pewnością bym je zapamiętał. Najbardziej zachwyciła mnie ich alabastrowa skóra. Jedna z kobiet była filigranową brunetką o typowo meksykańskich rysach, ale nawet ona miała karnację porcelanowej lalki. Wszystkie trzy wyglądały bardzo młodo i właściwie powinienem je nazwać dziewczętami, a nie kobietami. „Zaniemówił", zaszydziła najwyższa z dziewcząt pieszczącym ucho sopranem. Miała jasne włosy i cerę jak świeży śnieg. Jej towarzyszka, prawdziwy anioł o jeszcze jaśniejszych puklach, wyciągnęła szyję w moją stronę i z półprzymkniętymi powiekami zaczerpnęła głęboko powietrza. „Mm...", westchnęła. „Co za piękny zapach". Brunetka położyła jej szybko rękę na ramieniu. „Opanuj się, Nettie", powiedziała melodyjnie i miękko, chociaż była to przecież reprymenda. Zawsze byłem dobry w dedukowaniu, jakie kto zajmuje miejsce w hierarchii. Tym razem wyczułem, że to brunetka jest przywódczynią blondynek, jeśli oczywiście dwójka dziewcząt mogła mieć przywódczynię... Wygląda, jak trzeba - młody, silny, oficer...". Brunetka zamyśliła się. Próbowałem zabrać głos, ale nie byłem w stanie wykrztusić słowa. „I ma w sobie coś jeszcze... Czujecie to, co ja? On tak... hm... Nie można się mu oprzeć". „Nie można", zgodziła się Nettie, znowu się ku mnie pochylając. „Weź się w garść", rozkazała jej Meksykanka. „Chcę go zatrzymać. Bardzo mi się podoba". Nettie, nie wiedzieć, czemu, naburmuszyła się. „Lepiej ty to zrób, Mario, jeśli ci na nim zależy", wtrąciła wyższa blondynka. „Ja tam co drugiego niechcący zabijam". „Masz rację", zgodziła się Maria. „Ja się nim zajmę. Tylko zabierz, proszę, Nettie, bo nie mam zamiaru skupiać się i na nim, i na jej odpędzaniu". Chociaż z tego, o czym rozprawiały piękności, nic a nic nie zrozumiałem, włosy na karku stanęły mi dęba. Intuicja podpowiadał mi, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, że kobieta- -anioł nie żartowała, mówiąc o zabijaniu, ale górę nad instynktem wzięły dobre maniery. Jak mogłem bać się kobiet, kiedy nauczono mnie jej chronić? „Zapolujmy" zaproponowała Nettie, biorąc wyższą blondynkę za rękę, po czym obie rzuciły się biegiem w stronę miasta. Przemieszczały się tak szybko, że zdawały się unosić w powietrzu - a z jaką gracją to robiły! Ich białe sukienki, nadęte wiatrem, przypominały z daleka skrzydła. Nie zdążyłem nawet otworzyć ust ze zdziwienia, a już znikły za horyzontem. Przeniosłem wzrok na Marię, która przyglądała mi się ciekawie. Nigdy w życiu nie byłem przesądny. Aż do tamtej chwili uważałem duchy i inne tego typu istoty za wymysł fantastów. Nagle dopadły mnie wątpliwości. „Jak masz na imię, żołnierzu?", spytała Maria. „Major Jasper Whitlock, do usług", wyjąkałem odruchowo. Nie potrafiłem być nieuprzejmy w stosunku do kobiety, nawet jeśli miała okazać się strzygą. „Mam wielką nadzieję, że przeżyjesz, Jasper", powiedziała z roztkliwieniem w głosie. „Sądzę, że jesteś idealnym kandydatem". Zrobiła kilka kroków do przodu, z pozoru nieśmiało, jakby chciała mnie pocałować. Nogi miałem jak wmurowane w ziemię, chociaż wszystko krzyczało we mnie, żebym uciekał. Kilka dni później zostałem przedstawiony pozostałym dwóm dziewczętom. Maria, Nettie i Lucy nie znały się zbyt długo, ale wszystkie były niedobitkami ocalałymi z niedawnych wampirzych bitew. To Maria namówiła blondynki, żeby się do niej dołączyły. Potrzebowała ich wsparcia, bo chciała się mścić, a przede wszystkim odzyskać stracone terytoria. Przystały na jej propozycję, bo i im zależało na, nazwijmy to, stałym dostępie do zapasów żywności. Maria zamierzała stworzyć po kryjomu nową armię, armię wyjątkową, składającą się z samych doborowych żołnierzy. Interesowali ją wyłącznie śmiertelnicy wybitni, a po ich przemianie poświęcała im więcej uwagi niż ktokolwiek przed nią. Trenowała nas w dzień i w nocy: uczyła, jak walczyć, uczyła, jak być niewidzialnym dla ludzkich oczu. Kiedy się dobrze spisywaliśmy, czekały na nas nagrody, Maria bardzo się spieszyła. Wiedziała, że nowonarodzeni są niezwykle silni tylko przez pierwszy rok, i chciała do tego czasu mieć już wojnę za sobą. Kiedy dołączyłem do jej oddziału, było w nim nas, młodzików, sześciu - samych mężczyzn, jak na prawdziwe wojsko przystało – a kolejnych czterech Maria stworzyła w ciągu następnych dwóch tygodni. Wszyscy byliśmy bardzo agresywni, więc swoje pierwsze pojedynki toczyliśmy pomiędzy sobą. Szybko wyszło na jaw, że mam najlepszy refleks w oddziale. Maria była ze mnie zadowolona, chociaż drażniło ją, że musi bez przerwy znajdować kogoś na miejsce tych, których zabijałem. Nagradzała mnie często, przez co robiłem się jeszcze silniejszy. Maria była dobra w ocenianiu charakterów. Postanowiła, że to ja będę dowodzić oddziałem. No i awansowałem, tak jak u Konfederatów. Bardzo mi to zresztą odpowiadało i szybko przyniosło wymierne efekty. Dzięki swoim zdolnościom, z których jeszcze nie do końca zdawałem sobie sprawę, doprowadziłem do tego, że stan oddziału zaczął utrzymywać się na poziomie dwudziestu osób. Było to nie lada osiągnięcie. W zwykłych warunkach dwudziestu nowonarodzonych robiło wokół siebie tyle szumu, że ze strachu przed Volturi nikt nie ryzykował tworzeniem tak licznych oddziałów — ja tymczasem, kontrolując wybuchy gniewu swoich kamratów, sprawiłem, że współpracowaliśmy jak zgrana drużyna. Nawet Maria, Nettie i Lucy korzystały na mojej obecności. Maria coraz bardziej mnie lubiła i coraz częściej powierzała mi odpowiedzialne zadania, a ja wielbiłem ziemię, po której stąpała. Nie miałem pojęcia, że można wieść inne życie. Mówiła nam, że inaczej się nie da, a my wierzyliśmy w każde jej słowo. Poprosiła mnie, żebym powiadomił ją, kiedy będziemy gotowi do walki, a ja o niczym tak nie marzyłem, jak o tym, żeby jej prośbę spełnić. W końcu zebrałem oddział złożony z dwudziestu trzech żołnierzy - dwudziestu trzech porażająco silnych wampirów, karnych, wyszkolonych i gotowych na wszystko. Maria, rzecz jasna, była w siódmym niebie. Podkradliśmy się pod Monterrey, skąd pochodziła. W mieście rezydowała para starszych wampirów z dziewięcioma nowonarodzonymi do obrony. Nie mieli szans. Nie dość, że pokonaliśmy ich bardzo szybko, to jeszcze straciliśmy tylko czterech naszych. Nawet Maria była zaskoczona, że poszło nam tak łatwo. Ważne też, że dzięki starannemu treningowi odnieśliśmy zwycięstwo bez zwracania na siebie uwagi ludzi. Nikt spośród mieszkańców
Monterrey nie był świadom, że miasto przeszło w inne ręce. Sukces uderzył Marii do głowy. Wkrótce zapragnęła podbić inne miasta. Przed końcem roku kontrolowała już większość Teksasu i północnego Meksyku. Dopiero wtedy z południa przybyła konkurencja. Jasper pogładził się po okaleczonym ramieniu. - Rozgorzały tak ciężkie wałki, że zaczęto obawiać się wizyty Volturi. Po półtora roku z mojego oddziału zostałem tylko ja. Nettie i Lucy obróciły się pod koniec przeciwko Marii, ale udało nam się je zabić. Wygraliśmy i przegraliśmy zarazem. Udało nam się utrzymać Monterrey. Zawierucha wojenna nieco ucichła, ale bynajmniej nie zawarto nigdzie rozejmu: większość wampirów porzuciła wprawdzie myśl o podbojach, ale po tylu krwawych starciach miały się, za co mścić. Wiele z nich straciło swoich partnerów, a tego przedstawiciele naszej rasy nikomu nie wybaczają. Z Marią mieliśmy zawsze pod ręką około tuzina nowonarodzonych. Byli jedynie pionkami w grze i nic dla nas nie znaczyli. Kiedy mijał rok od ich przeobrażenia i ich możliwości raptownie malały, to my sami się ich pozbywaliśmy. Mijały lata - lata wypełnione agresją i okrucieństwem. Miałem takiego życia po dziurki w nosie na długo przed tym, jak cokolwiek się zmieniło. Kilkadziesiąt lat później zaprzyjaźniłem się z jednym z naszych żołnierzy, który okazał się być bardzo przydatny i mimo licznych przeciwności losu przeżył aż trzy lata. Miał na imię Peter. Naprawdę go lubiłem. Był taki... kulturalny - tak, to chyba odpowiednie słowo. Choć wychodziło mu to znakomicie, nie lubił się bić. Jego obowiązkiem było zajmowanie się nowonarodzonymi - niańczenie ich, można by powiedzieć. Nic więcej, bo samo to zajmowało masę czasu. Pewnego dnia przyszła pora czystki — zbliżał się rok, odkąd odtworzyliśmy oddział, więc trzeba go było zlikwidować i wybrać się na nowe polowanie. Peter miał mi pomóc, bo załatwiało się jednego po drugim, na osobności, i ciągnęło się to bez końca - to zawsze była bardzo długa noc. Nigdy wcześniej nie protestował, ale tym razem zaczął się upierać, że kilku żołnierzy ma potencjał i należałoby ich zatrzymać. Odmówiłem, bo Maria nakazała mi pozbyć się wszystkich. Połowę roboty mieliśmy już sobą, ale Peter, zamiast zapomnieć o sprawie, robił się coraz bardziej nerwowy. Zastanawiałem się już, czy nie powinienem go odesłać i zakończyć wszystko samemu, ale wezwałem jeszcze jedną ofiarę. Ku mojemu zdziwieniu, wyczułem nagle, że w Peterze rozgorzał wielki gniew. Na wszelki wypadek przygotowałem się na jego atak, pocieszając się, że w pojedynkach nadal nie miałem sobie równych. W szeregach nowonarodzonych miewaliśmy teraz także kobiety i ofiara, którą wywołałem, była właśnie jedną z nich. Miała na imię Charlotte. Gdy tylko ukazała się naszym oczom, wszystko stało się jasne. Peter krzyknął, żeby uciekała, a sam rzucił się biegiem w ślad za nią. Mogłem zacząć ich gonić, ale tego nie zrobiłem. Nie mogłem... nie chciałem odebrać Peterowi życia. Maria była na mnie bardzo zła za ten incydent. Peter odwiedził mnie w tajemnicy pięć lat później. Wybrał na swoje odwiedziny idealny moment. Maria nie mogła pojąć, dlaczego psychicznie czuję się coraz gorzej - sama nigdy nie miała depresji ani nawet chandry. Nie wiedziałem, czemu jestem odmieńcem, ale niezależnie od przyczyn, przestawało jej się to podobać. Kiedy przebywała w moim towarzystwie, wyczuwałem u niej nowe emocje - czasami strach, czasami wstręt - te same, które ostrzegły mnie, że Nettie i Lucy mają wobec nas złe zamiary. W konsekwencji szykowałem się do uśmiercenia swojego jedynego sojusznika, jedynego kompana, centrum mojego wszechświata. I wtedy wrócił Peter. Opowiedział mi o swoim nowym życiu z Charlotte, o możliwościach, których wcześniej nie brałem pod uwagę. Przez te pięć lat nigdy z nikim się nie bili, chociaż na północy spotkali wielu naszych — wampirów, które potrafiły z sobą pokojowo współegzystować. Podczas jednej rozmowy zdołał przekonać mnie do swoich racji — zapragnąłem wszystko rzucić i do niego dołączyć. Ucieszyłem się poniekąd, że nie będę musiał zabić Marii, chociaż łącząca nas więź nie była specjalnie silna. Byłem jej towarzyszem przez tyle samo lat, co Carlisle i Edward, ale kiedy żyje się od zbrodni do zbrodni, brak czasu i chęci na cieplejsze uczucia. Opuściłem ją bez słowa, nawet się za siebie nie oglądając. Przez kilka lat wędrowałem z Peterem i Charlotte, powoli przyzwyczajając się do nowego, pokojowego stylu życia. Wszystko byłoby pięknie, tyle, że moja depresja nie znikła. Nie rozumiałem, co jest ze mną nie tak, dopóki Peter nie zauważył, że zawsze jest mi gorzej po polowaniu. Zastanowiłem się nad jego słowami. Po tylu latach nieprzerwanych rzezi, zmarło we mnie niemal cale moje człowieczeństwo. Bez wątpienia zasługiwałem na miano mordercy i potwora. Mimo to, za każdym razem, kiedy stawałem przed swoją kolejną ofiarą, wracały do mnie skrawki wspomnień związanych z moim dawnym życiem. Spoglądałem w szeroko otwarte oczy ludzi zdumionych moją urodą i przypominało mi się, że tak samo zareagowałem na Marię i jej towarzyszki, kiedy spotkałem je tamtej nocy pod Houston. Przeżywałem to tym silniej, że przecież doskonale orientowałem się w emocjach swoich ofiar. Zabijając je, chcąc nie chcąc, doświadczałem tego, co czuły. Wiesz o tym, że potrafię wpływać na uczucia innych, Bello, ale pewnie nie zdajesz sobie sprawy, jak te uczucia wpływają na mnie. A tyle ich wokół... W dodatku, przez pierwsze sto lat życia jako wampir miałem do czynienia głównie z żądzą mordu, wrogością, pamiętliwością. Skończyło się to wraz z opuszczeniem Marii, ale nadal musiałem doznawać cierpień własnych ofiar. Bardzo mi to ciążyło. Moja depresja się pogłębiała i w końcu musiałem odłączyć się od Petera i Charlotte. Obrzydzenie wzbudzały już we mnie nawet same polowania, a moi towarzysze nie zamierzali zmieniać przyzwyczajeń. Może i byli cywilizowani, ale awersję odczuwali tylko do wojen, ja z kolei, zmęczony i zniesmaczony, nie chciałem już zabijać ani wampirów, ani ludzi. A mimo to zabijać musiałem. Nie miałem wyboru. Kiedy starałem się polować rzadziej, mój głód potęgował się do tego stopnia, że w końcu się poddawałem. Po stu latach natychmiastowych gratyfikacji samodyscyplina była dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Nie udało mi się opanować tej sztuki do perfekcji. Byłem wtedy w Filadelfii. Włóczyłem się po mieście za dnia, do czego nie byłem jeszcze przyzwyczajony, i nagle strasznie się rozpadało. Deszcz mi nie przeszkadzał, ale wiedziałem, że zwróciłbym na siebie uwagę, zostając na ulicy, więc wślizgnąłem się do pobliskiej taniej jadłodajni. Oczy miałem dostatecznie ciemne, żeby ich barwą nikogo nie przestraszyć, ale oznaczało to, że byłem bardzo głodny, i martwiłem się, czy wytrwam grzecznie wśród ludzi do końca burzy. I tam się właśnie spotkaliśmy. Oczywiście doskonale wiedziała, że
tam wejdę. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, zeskoczyła z wysokiego stołka przy kontuarze i podeszła do mnie, żeby się przywitać. Byłem w szoku. Czyżby zamierzała mnie zaatakować? Tylko taka interpretacja jej zachowania mi się nasunęła, tego nauczyło mnie życie. Ale ona się uśmiechała. A emocje, które od niej biły, nie dawały się porównać z niczym, czego do tej pory doświadczyłem. „Kazałeś mi na siebie długo czekać", powiedziała. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że Alice znowu za mną stoi. - A ty skłoniłeś się szarmancko, jak na dżentelmena z południa przystało, i wybąkałeś: „Przykro mi to słyszeć". Jasper posłał jej ciepły uśmiech. - Podałaś mi rękę, a ja, zamiast wietrzyć podstęp, po prostu ją ująłem. - Teraz uczynił to samo. - Po raz pierwszy od niemal stu lat do mojego serca zawitała nadzieja. - A ja poczułam wielką ulgę - wyznała Alice. - Bałam się, że już nigdy się nie zjawisz. Na moment zatonęli w swoich spojrzeniach, a potem Jasper przeniósł wzrok z powrotem na mnie. Nadal kryła się w nim czułość. - Alice powiedziała mi, że widziała w swoich wizjach Carlisle'a i jego rodzinę. Nie wierzyłem, że można być wampirem i funkcjonować w taki sposób, ale udzielił mi się jej optymizm. No i poszliśmy do nich dołączyć. Tak, tak. A oni o mało nie umarli ze strachu - wtrącił Edward, zanim jego brat zaczął kolejne zdanie. - Sama pomyśl, Bello, jak to wyglądało. Mnie i Emmetta nie ma w domu, bo jesteśmy akurat na polowaniu, a tu ładuje im się do domu dwójka obcych wampirów: facet cały pokryty bitewnymi bliznami i jakiś narwany chochlik, który zna imiona domowników i wiele innych szczegółów, i dopytuje się, który pokój może zająć! Kiedy wróciłem, wszystkie moje rzeczy były w garażu! Alice wzruszyła ramionami. - Z twojego pokoju był najładniejszy widok. Edward dał jej sójkę w bok. - Ale fajna historia - stwierdziłam. Sądząc po minach Cullenów, zwątpili w moje zdrowie psychiczne. - To znaczy, ten ostatni fragment - wyjaśniłam. – Szczęśliwe zakończenie. - Tak - zgodził się Jasper. - Alice odmieniła moje życie na lepsze. I niech tak już zostanie.
I to już wszystko, życzę miłej lektury, trochę poskracałam, więc zachęcam do przeczytania całej Sagi. Czekamy na Twój komentarz - jak wrażenia. Osobiście uważam, że w filmach powinna być wzmianka o przeszłości wszystkich, a nie wybranych postaci. Wg mnie książki są o niebo lepsze od filmów, ale lubię i książki i filmy. Zapraszam do wątku "tzw. WIADOMOŚCI Z PLANU. II" gdzie dzielimy się informacjami o filmie :-)
:) tak w trzeciej części było powiedziane (w filmie) tylko o Rosalie i Jasper o reszcie nic a nic w żadnych poprzednich nieczytająca książki myślałam że tego tez nie ma no i coś o Edwardzie,więc szkoda że nic a nic nie pokazali w filmie :(
jeśli chodzi o mnie to koniecznie przeczytam pozostałe trzy części sagi gdyż ostatnią część kończę i bardzo mnie wciągał,aż żałuje że to będzie ostatni film i nie będzie dalszej kontynuacji filmu i książek :( :( :(
Wymagasz rzeczy nierealnych. Opisane Ci tego w kilku zdaniach to jak profanacja, utraci przede wszystkim wszystkie te ważne wątki których trzeba osobiście doświadczyć, aby zrozumieć. Wybacz, ale Twoja prośba jest śmieszna.
skoro uważasz że jest śmieszna mogłaś to zostawić dla siebie i nie komentować tego wątku ,jak widać dla innych nie było to śmieszne i bez problemu mi pomogli :) widać można ... jak ktoś chce :)
A na dodatek jeszcze dorzucę, że Alice przeprowadziła małe śledztwo i okazało się ona miała siostrę a córka tej siostry żyje do dziś.:)
Nie ma co się przejmować niektórymi komentarzami :))) Ja też polecam książki! Wrażenia nie do opisania:0
Nie musisz od razu kupować, zawsze można pójść do biblioteki i wypożyczyć (w mojej są np. wszystkie części) lub w internecie poszukać.
Ja osobiście kupiłam, bo lubię mieć wersję na papierze i najlepiej swoją :-P
Czyli interesują Cię tylko pozytywne komentarze i nie chcesz przyjąć prawdy? Super, gratuluje;) Owszem, ale i tak to nie oddaje całości a profanacją jest streszczać takie książki, których Ci się czytać nie chce i taka jest prawda.
tu muszę Cie zdziwić :) własnie jestem na etapie czytania 1 części książki :)
powiem w ten sposób nie ma już tej przyjemności czytać książki jak się pierwsze widziało film niestety wyobraźnia już trochę inaczej działa .... a nie dlatego że nie chciało mi się czytać książki , tylko dla tego że oglądałam najpierw film :)
aczkolwiek uważam że książka dużo lepiej się zapowiada niż film ... :)