Nawet bondowska seria nie uchroniła się przed obecną modą na wszelkiego rodzaju prequele i nowe początki. Na szczęście Mendes nie zawiódł i oparł się pokusie nakręcenia ponurego gniota w stylu "Mroczny Rycerz powstaje". Jego "Skyfall" jest o parę niebios lepszy od haniebnego "Quantum of solace": film w zręczny sposób łączy "nowoczesność" z klasycznymi przygodami 007, serwując nam na 50-lecie masę przyjemnych odwołań i cytatów z serii. Wpadek jest zaskakująco niewiele (czemu w zasadzie nie można było użyć prawdziwych waranów, tylko trzeba było je generować komputerowo - pozostaje dla mnie zagadką), przeważają plusy. Do tych ostatnich z pewnością zaliczyć należy wybór Bardema na stanowisko czarnego charakteru oraz lokacje, w tym urzekające szkockie tereny "z przeszłości" Bonda. Craig, który budził moje wątpliwości po dwóch pierwszych filmach - w porządku, może nawet przekonam się w końcu do gościa. Fiennes jako nowy M - jak dla mnie to bardzo dobry wybór. Gorszy już pomysł mieli twórcy z Naomie Harris - kogo gra, nie będę zdradzać, ale jak dla mnie to już lekkie przegięcie. Przeważają jednak zdecydowanie przyjemne odczucia - jeśli tak ma wyglądać Bond przyszłości, to jestem jak najbardziej za.