przy którym "SKYFALL" to stary cap.
Pierce Brosnan mówi "Bond, James Bond" tak jak nikt wcześniej ani później.
Z kolei Sean Bean tuż przed śmiercią: Za Anglię, James?
I Bond naprawdę nie wie, co na to odpowiedzieć.
Plus sporo celnych spostrzeżeń wokół upadku bloku wschodniego i końca zimnej wojny
I jakże nietypowe kobiety: emancypantka Izabella Scorupco, sadomasochistka Famke Janssen
i Judi Dench debiutująca jako M.
No i najlepszy prolog w historii serii spuentowany najlepszą piosenką do Bonda (a to dopiero
początek tego wspaniałego widowiska wirtuozersko zainscenizowanego przez Martina
Campbella i sfotografowanego przez Phila Meheuxa)
Zawsze warto:)
Pierce Brosnan zawsze będzie dla mnie Remingtonem Steelem, Bonda też gra jak Remingtona Steela. W ogóle do mnie nie przemawia. Ale film obejrzę, bo jest niezły. Jednak wolę nową serię.
W tym tkwi dla mnie problem.
"Skyfall" niby jest nowy, ale to apatyczny suchar (co innego faktycznie wyborne "Casino" i zachwycające energią opowiadania "Quantum" - to dowody na to jaką różnicę robią: scenarzysta Paul haggis i reżyserzy: Campbell i Forster, absolutni baletmistrze przemocy). Ale co kto lubi.
Ja uwielbiam "Goldeneye". Chyba właśnie za tę ambicję opowiedzenia czegoś więcej niż przygody. Za znakomity komentarz do tu i teraz. I jednoczesne pogodzenie tego z niezbędnymi walorami widowiska których to w "Skyfall" zabrakło, a w "Casino" i Quantum" - nie.