Liczyłem, ze nastała nowa era "realistycznych" Bondów z na pozór przyziemnymi
"zagrożeniami", brak demonicznego shwarzcharakteru zywcem wyjętego z komiksu. Cieszyłem
na myśl o 2 godzinach uważnego śledzenia fabuły jak w CR czy QoF - tam spuszczenie oka z
dialogów mogło mieć mocno destrukcyjny wpływ na zrozumienie niuansów historii. Miałem
również nadzieję że znowu ujrzę Bonda jako postać niemal tragiczną, mroczną z ogromnym
bagażem cierpienia - po prostu człowieka.
A co dostałem?
"Człowieczeństwo" Bonda ograniczono do niedomagań fizycznych (scena płaczu przy M to
niestety za mało) - generalnie nad niczym się nie zastanawia, tu biega, tu strzela ale nie widać
żeby miał w tym jakiś osobisty interes. W dwóch poprzednich filmach czuć było, że są to jego
"prywatne" misje, Bond miał jakąś osobowość. Tutaj jest znowu popcornowym Kenem
rzucającym dowcipami na miarę Brosnana.
Czary charakter - oczywiście musi być do bólu filmowy i przekoloryzowany, musi zamieszkiwać
opuszczoną wyspę, generalnie musi być tak oryginalny, ze Oryginał dali mu na drugie imię.. W
Batmanie to uszło bo tam głównym bohaterem był facet przebrany za nietoperza więc cała
"baśniowość" była wręcz nakazana.
Scenariusz - wiadomo o co chodzi. Owszem - przyznaję - lubiłęm konwencję filmu
sensacyjnego z nutką "realizmu". Natomiast tutaj gdy zobaczyłem te dwa warany od razu
zapaliła mi się lampka ostrzegawcza no a potem to już tylko potwierdzały się moje podejrzenia.
Nie wspomnę już że fabuła jest banalna i mało wyrafinowana (główny zły mający pieniędzy jak
lodu i prywatną armię najemników, prywatną wyspę i sprzęt komputerowy mający w zasadzie
nieograniczone możliwośći. Ofc nikogo nie obchodzi skąd on to ma - trza go ubić i już, bo zły)
Żeby nie było - nie uważam żeby to był zły film. Jest porządny, nawet bardzo. Bond znowu jest
Bondem (niestety). Nie zapominajmy tylko że ta Bondowatość już raz doprowadziła serię na
krawędź upadku.
Ech, coś mi urwało: Straciliśmy mrocznego, surowego i zimnokrwistego Bonda a sam film był chyba zapowiedzią powrotu do konwencji kolorowych bajeczek dla dzieci tylko nieco mniej nachalnych.
Był, ale sam Bond(jego postać) jest bardziej ludzki pod względem zachowania.
I dobrze.
"Casino..." było fajną odmianą dla serii, ale Bond to Bond i niektóych rzeczy nie powinno się zmieniać i ruszać.
Czasy się zmieniają. Dziś film powinien przynajmniej udawać, że jest ambitny. Casino Royal wywiązywał się z tego bardzo zgrabnie, Quantum w zasadzie też. A Skyfall - bądźmy szczerzy, ten film niczym nie odbiega od "RED" z Brucem Willisem. Fajnie się biją, fajnie strzelają, co rusz to się śmiejemy, ot kino familijne pełną gebą.
A wątek Quantum był wręcz świetny. Pociągnąć historię Mr White i reszty tej zbieraniny bogaczy, zostawić "uczuciowego" Bonda i znaleźć mu nową pannę na miarę Vesper. Czy to tak wiele?
A Casino Royale nie było "fajną odmianą" tylko potężnym dźwigiem, który wywindował serię po szyję zanurzoną w bagnie z powrotem na szczyt. Ludziom jak widać przejadł się kiczowaty Bond. Po co więc wracać do niego?
No to korzystaj dzisiaj ze starego telewizora itp. bo klasyka, po co zmieniać, a no po to bo świat idzie do przodu, filmy się zmieniają, Bond też powinien się zmieniać, bo inaczej utknie jako produkcja niszowa z garstką wiernych fanów którzy będą sobie głosować jaki aktor może ewentualnie zagrać Bonda.
zgadzam sie - Skyfall to (niestety) powrot do Bondow sprzed lat - czyli prosto, ładnie, efektownie i niekoniecznie z sensem...
po "Casino..." bylem pelen nadziei, ze Bond wkracza na poziom, jaki wyznaczyla seria o Bournie, "Quantum..." troszke te nadzieje naruszyl, a Skyfall pogrzebal...
scenariusz przyprawia o ból zębów - a za ostatnie sceny powinni sie wziąć prawnicy zatrudnieni przez twórców "Kevin sam w domu" :)