Też tak to odebrałem. Niestety rozczarowałem się nieco, bo nastawiłem się na pokaz fajerwerków na maksa (jak to w Bondach drzewiej bywało), a tu po obiecującym acz stosunkowo krótkim tureckim prologu dalej napięcie już tylko spadało. W sumie wyszedł z tego całkiem poprawny, ale jednak niczym specjalnym nie wyróżniający się film sensacyjny, jakich powstaje rocznie przynajmniej kilkanaście. Gdzie te wszystkie kosmiczne gadżety i brawurowe potyczki na lądzie, wodzie (i pod), w powietrzu albo, nie przymierzając, na orbicie? E, to już nie jest ten sam Bond, co kiedyś.
I bardzo dobrze, że nie jest, bo tamte bondy się przejadły i zaczynały być zwyczajnie głupsze niż komiks. Skakanie po krokodylach, niewidzialne samochody, nóż w bucie, kosmiczne lasery, ciągłe "fajne, zabawne" teksty niby przystojnego ale kompletnie mdłego Bonda to już przeszłość, MAM NADZIEJĘ. Seria z Craigiem daje nadzieje na LEPSZE. Oby tylko scenarzyści się dobrze spisali, bo aktora wreszcie mają jak należy.
No fakt, niektóre filmy momentami zaczynały się już kojarzyć z jakimiś niemal pastiszami gatunku, bo ja wiem, w stylu duetu Dana Aykroyda i Chevy Chase’a. I do tego te drętwe wrzuty 007 po wyeliminowaniu wroga, typu: „musiał złapać pociąg” (czy samolot? nie to chyba Arnold był. Zresztą nieważne.) Ale jednak w tym ostatnim jakoś brakło mi tej charakterystycznej dla serii draski i lekkiego choćby „przebajerzenia”. Mam wrażenie, że Bond – jak Batman Nolana – zmierza powoli w stronę jak największego realizmu, na który co prawda nie narzekam w kinie akcji, ale w przypadku „Skyfall” raczej nie na to się nastawiłem.