mam mieszane uczucia, co do Guardians of Galaxy vol. 3. Z jednej strony jestem gorzko rozczarowana, że nie otrzymałam takiego zakończenia na jakie liczyłam. Z drugiej jednak jednocześnie muszę przyznać, że to co James Gunn zafundował to doskonały finał trylogii.
Wiedziałam, że będzie smutno – w końcu to pożegnanie z trylogią i z ulubionymi bohaterami -, ale nie spodziewałam się aż takiego rollercosteru emocji gdzie dominowało przede wszystkim wzruszenie.
nigdy nie pomyślałbym, że wzruszę się nad komputerowo wygenerowanym szopem praczem, but here we are. ogromnie się cieszę, że pomimo tego całego burdelu i chaosu związanego z zwolnieniem Gunna ostatecznie wszystko dobrze się ułożyło i udało mu się spełnić swoją wizję od samego początku do końca. szczególnie, że od samego początku miał zamiar postawić w centrum historię Rocketa, przybliżyć jego tragiczną historię, wypełnić wypełnić wiele luk etc.
IMO James Gunn razem z braćmi Russo to najlepsze co spotkało MCU. kreatywność i wizja Gunna są absolutnie genialne.
sposób w jaki zostały zamknięte wszystkie wątki jest wprost idealny. fakt, że Quill powrócił na ziemię nawet jeżeli mogłoby się zdawać że nie ma tam już nic co by go z nią wiązało. że Drax w końcu wypełnił pustkę po ogromnej stracie jakiej doświadczył a Rocket został kapitanem Strażników. To, że Nebula została nowym szefem Knowhere natomiast Gamora znalazła nową rodzinę – ludzi / kosmitów z którymi naturalnie nawiązała bliskie więzi oraz zyskała w osobie Stakara figurę ojca szczególnie w porównaniu z Thanosem plus to, że z siostrą są prawdziwymi przyjaciółami a nie wrogami jak było na początku…
to jest autentycznie doskonale napisany scenariusz jako finał i pożegnanie.
jestem szczególnie pod ogromnym wrażeniem gry aktorskiej Chrisa Pratta – choćby w scenie śmierci Rocketa dał popis rewelacyjnego aktorstwa –, Pom Klementieff oraz Chukwudi Iwuji (widać, że jego background jako aktora jest silnie zakorzeniony w teatrze nie w telewizji).
koniecznie też trzeba wspomnieć o fantastycznej scenie walki. po prostu coś absolutnie doskonałego. aż mam ochotę to obejrzeć jeszcze raz i jeszcze.
nawet jeżeli przez 3-4 lata (już nie pamiętam ile dokładnie) czekałam na finał mając w głowie idealne wymarzone zakończenie dla Quilla i Gamory , szczerze zachwyca mnie fakt że film skupiał się na miłości do przyjaciół czy bardziej raczej [wybranej] rodziny aniżeli na jakimś romansidle. mimo wszystko kocham dobrze napisaną, z głową, dynamikę relacji postaci.
generalnie uwielbiam podsumowanie, że vol. 1 dotyczyło mommy issues, vol. 2 – daddy issues, natomiast vol. 3 – self issues. szczerze uwielbiam rozwój głównych postaci, przede wszystkim Rocketa, Quilla, Mantis i Nebuli. autentycznie się wzruszyłam gdy po tym jak Adam uratował Quilla Nebula rzuciła się w jego kierunku poruszona a jej głos załamał się od emocji. sam fakt, że otwarcie nazywała go swoją rodziną szczególnie gdy człowiek sobie przypomni jak wyglądał jej stosunek do niego.
nie mogę przestać zachwycać się tym jak doskonale dobrany jest soundtrack. otwierająca piosenka Creep Radiohead która powszechnie jest hymnem dla wszystkich wyrzutków doskonale odnosi się do wszystkich Strażników z Galaktyki, ale przede wszystkim oczywiście do Rocketa. zdziwiłam się gdy zobaczyłam Dogs Day Over Florence + The Machine w soundtracku Guardians of the Galaxy vol. 3 – pomyślałam, że to dość dziwny wybór piosenki do takiego filmu ale wsłuchując się dokładnie w tekst stwierdzam, że jest strzałem w dziesiątkę. jest idealne nie tylko jako finałowy utwór na sam koniec, ale też w punkt odnosi się np. do Gamory i Quilla – „leave all your love and your longing behind you can't carry it with you if you want to survive”.
z jednej strony nawet kiedy wiem, że takie zakończenie dla Gamory i Quilla jest jak najbardziej właściwe a zakończenie dla Gamory idealne , nie mogę przestać myśleć o tym jakie to jest prawdziwie okrutne: poznali się, nawiązali naturalnie więź, zakochała się w nim i tak samo pokochała swoją wybraną rodzinę (uwielbiam relację mommy-baby Gamory z Groot ), potem została wyrwana brutalnie od swojej rodziny, zginęła powróciła i są dla niej kimś obcym. absolutnie nic w tym dziwnego, że Quill był tak zdruzgotany.
po wyjściu z kina bardzo krótko łudziłam się, że zostawili otwartą furtkę dla Gamory i Quilla i że jest nadzieja dopóty dopóki nie przypomniałam sobie, że przecież już dawno temu Zoe Saldana ogłosiła - bodaj w tym samym czasie co Dave Bautista -, że po 10 latach opuszcza MCU na stałe i nigdy więcej nie powróci do roli Gamory.
szczerze uwielbiam chemię między Zoe i Chrisem. Widać, że są bardzo dobrymi przyjaciółmi w prawdziwym życiu właśnie dlatego ich chemia na ekranie tak rewelacyjna. przykro mi, że już nigdy więcej nie zobaczę ich jako Gamora i Quill na ekranie.
tym bardziej dobija mnie fakt, że wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że w The Legendary Star-Lord zostaną wprowadzeni X-meni a przede wszystkim Kitty Pryde która jest jego narzeczoną w komiksach i generalnie przedstawiana jako prawdziwa miłość jego życia. nigdy nie lubiłam jej ani ich razem.
dosłownie jedyne co by sprawiło że podeszłabym odrobinkę entuzjastycznie to James Gunn za kamerą ale na chwilę obecną to mało prawdopodobne.