Powiem więcej. Nie tylko przewidujemy, ale wręcz wiemy jak się skończy. Ja mimo to oglądałem z zainteresowaniem. Podobnie jak film o Apollo 13 (też z Tomem Hanksem). Człowiek wie, co dalej, a jednak napięcie jest.
Po namyśle przyznaję Ci rację. Napięcia tu nie ma. Scena dramatycznego lądowania na rzece Hudson powtarzana jest kilkakrotnie i ani przez moment widz nie niepokoi się czy to wodowanie się uda. We wspomnianym 'Apollo 13' inaczej, tam mamy taki moment, gdy kapsuła wchodzi w górne warstwy atmosfery i Houston traci z nią łączność głosową. Chwila ciszy w eterze przedłuża się i przedłuża ponad miarę . . . i wtedy widz - może irracjonalnie ale jednak - zachodzi w głowę "czyżby coś się stało?". W filmie 'Sully' nie mamy podobnie udanej dłuższej chwili zawieszenia, suspensu. Z drugiej jednak strony, sednem filmu 'Sully' nie jest tu samo lądowanie, lecz postępowanie po lądowaniu. Najważniejsze staje się to, czy komisji NTSB uda się udowodnić, ze Sullenberger popełnił błąd nie uruchamiając jednego silnika (który rzekomo dał się jeszcze uruchomić), nie lecąc od razu na najbliższe lotnisko , lecz niepotrzebnie narażając życie i zdrowie pasażerów; wszak lądowanie na wodzie wcześniej nigdy nie udało się bez strat. I właśnie to przesunięcie punktu koncentracji z tego, co się działo w czasie na to co się stało post factum - powodowało, że ja mimo wszystko oglądałem z zainteresowaniem. Dręczyło mnie NIE pytanie "Czy wszyscy się uratują?" lecz pytanie "czy honor Sully'ego pozostanie niepokalany?" "A może jednak będzie zszargany?".