Takie sobie, mogło być. Film o gościu, który niegdyś był wielką gwiazdą country, a obecnie daje koncerty na jakichś pipidówach za niewielkie pieniądze, których brak zaczyna mu solidnie doskwierać. Gwiazdor jest wciąż ceniony, na jego występy przychodzą ludzie, ale dawny splendor wielkich koncertów przeminął. Kilkakrotnie żonaty gwiazdor ma oczywiście problemy z alkoholem ale poznaje kobietę i jej małego synka dla których gotów jest zapisać się na odwyk i generalnie zmienić całe swoje życie...Do tego gwiazdor, w roli której wystąpił oskarowy Jeff Bridges, próbuje nawiązać kontakt ze swoim 28 letnim synem, którego ostatni raz widział gdy ten miał 4 lata. Historyjka jest sztampowa jak i cała konstrukcja fabuły, w której w zasadzie niewiele się dzieje. Jest za to dużo muzyki, jak na film muzyczny przystało i umiarkowana ilość, ale całkiem ciekawie rozpisanej, historii miłości muzyka z o wiele młodszą od siebie kobietą. Atutem niewątpliwie jest oskarowa rola Bridgesa ale widziałem lepsze w jego karierze i mam wątpliwości czy to właśnie on powinien otrzymać statuetkę, a nie Colin Firth za rolę w "Samotnym mężczyźnie". Muzyka. Nigdy nie lubiłem country, ale ten film pozwolił mi nabrać do tej muzyki szacunku i to właśnie muzyka jest najlepszym elementem "Szalonego serca". Niezłe dialogi, choć historia troszkę o niczym. Troszkę o alkoholizmie, troszkę o miłości, troszkę o muzykowaniu, troszkę o tamtym i o siamtym, ale ogląda się to naprawdę dobrze. Lekkostrawne filmidło z lekką nutką poezji ukrytej w balladach country.
"Wrestler" w rytmie country. W sumie nic więcej, bo fabuła prosta i opowiedziana mało oryginalnie. Gdyby nie było tam Bridgesa to byłbym niezadowolony , a jego rola trzymała mnie przed ekranem (wreszcie Oscar dla niego!). Co do muzyki to się zgodzę, nie lubię ale jako podkład do pijackiego życia wypalonego artysty pasuje idealnie. Naciągane 6.