Jak młody, niemal debiutujący reżyser ma sprawić, aby powstał dobry film SF? Otóż musi dysponować co najmniej jednym elementem z poniższej wyliczanki:
- dobry scenariusz
- duży budżet
- dobry operator
- dobry specjalista od FX
- zaprzyjaźnieni i chętni do grania za darmo aktorzy z pierwszej ligi.
Niestety, Marc Fourmie miał przede wszystkim dobre chęci i najwyraźniej silną wolę, aby zrealizować swoje ambicje. To, że "Terminus" nie okazał się klapą, możemy zawdzięczać prostemu zabiegowi - odwołaniu się reżysera do przeszłości. W rezultacie otrzymaliśmy film wprawdzie nawet nie ocierający się o klasę A, jednak zdecydowanie przewyższający produkcje klasy B. Myślę, że nietrudno dostrzec nawiązania do "Bliskich spotkań III stopnia" i "Kokonu". W zasadzie "Terminusa" można by było uznać za nostalgiczną próbę wskrzeszenia filmów SF z lat 80-tych, na co wskazuje narracja, sposób prowadzenia aktorów, skąpość (aby nie powiedzieć - brak) efektów specjalnych, a nawet specyficzną tonację kadrów. Dyskretne umiejscowienie akcji w dystopii dnia jutrzejszego trzeba uznać za dodatkowy walor. Mamy do czynienia z produkcją, która pomimo prostoty zadaje nam kilka pytań odnośnie jakości i celów działań, które podejmujemy dzisiaj, a które mogą mieć wpływ nie tylko na naszą najbliższą przyszłość, ale i na przyszłość całej naszej planety. Myślę, że choćby z tego powodu czas poświęcony na seans nie zostanie uznany za zmarnowany.