Młodzieńczy "wygłup" Paula Thomasa Andersona: fikcyjny dokument o gwiazdorze porno, wzorowanym na postaci Johna C. Holmesa. Później młody twórca rozbuduje swój skromny koncept do rozmiarów pełnometrażowego triumfu w postaci "Boogie Nights". Wykonanie jest amatorskie, ale pełne zarazem inwencji i otwarcie prześmiewczych pomysłów. Scenka wspólnej modlitwy ekipy przed rejestracją kolejnej kopulacji (trzeba wszak odegnać "złego ducha" przedwczesnego wytrysku) - kapitalna. Podobnie jak motyw kariery muzycznej jurnego Dirka (który później powtórzony został w "BN"). Zważywszy, że to zaledwie nieśmiałe przymiarki jednego z najbardziej utytułowanych reżyserów współczesnego Hollywood do kariery w świecie filmu, narzekać w zasadzie nie wypada - większość polskich twórców nie byłaby w stanie nakręcić czegoś takiego nawet gdyby pokończyli "filmówkę" po dziesięć razy. Bez budżetu, bez nazwisk, ale z werwą i autentycznym zaangażowaniem.