To trzeci film Ti Westa jaki obejrzałem i muszę powiedzieć, że mam coraz więcej uznania i sympatii dla tego młodego twórcy. Jego pełnometrażowy debiut to zabawa w kino grozy w grindhouse'owym stylu, będąca niczym rozkoszny powrót do tradycyjnych opowieści z dreszczykiem z lat 50- i 60-ych. Podane z dużym przymrużeniem oka, ale bez zbędnej zgrywy. West kapitalnie kreuje tutaj klimat i mimo, że akcja rozkręca się dość powoli, zupełnie to nie przeszkadza. Miejscami przywodziło mi to wręcz na myśl złowieszczą atmosferę "Nocy żywych trupów" Romero, nawet jeśli "The Roost" do tamtego klasyka wciąż sporo brakuje. Największym mankamentem tejże pozycji jest widoczny gołym okiem niski budżet - brzydotę taśmy Super 16mm, na której całość została zarejestrowana, reżyser stara się zatuszować różnymi sztuczkami, między innymi poprzez podanie obrazu w formie wysoce ziarnistej. Co było dla mnie największym zaskoczeniem - nieznani aktorzy odtwarzający główne role (wyjątkiem jest Tom Noonan wcielający się w "gospodarza") grają naprawdę wiarygodnie, podczas, gdy należało się spodziewać totalnej amatorszczyzny. Twórca "House of the devil" już w swym pierwszym dziele udowadnia, że montaż i sugestia znaczą więcej niż tony efektów specjalnych i należy mieć tylko nadzieję, że sercem pozostanie przy prostych metodach straszenia, a nie da się zepsuć przez coraz wyższe budżety swych produkcji.