Ekspedycja naukowa przemierzająca Himalaje natrafia na ślad Yeti. Badacze postanawiają go schwytać i przedstawić całemu światu...
Schemat fabularny żywcem zerżnięty z "King Konga", ale to chyba jedyny punkt łączący te dwa tytuły: "Snow creature" to naiwniutki, nakręcony za grosze horror, który nawet w momencie premiery trącać już musiał kiczem. Zwłaszcza wygląd tytułowego człeka śniegu budzi w widzu niepohamowaną wesołość, choć wbrew pozorom nie jest on jedyną atrakcją. Mamy tutaj również wielką lodówkę służącą do transportu potworów z Himalajów, która wyglądem przypomina budkę telefoniczną z jedną brudną szybą oraz przyprawiającą o dreszcze scenę spadającej lawiny. Owszem, okazji do śmiechu nie zabraknie, byłbym jednak szują, gdybym nie nadmienił, że oprócz powinowactw z twórczością Eda Wooda, obraz Wildera odznacza się także wysokim stężeniem nudy, przez które śmiech z czasem więźnie w gardle. O ile pierwsza połowa intryguje jeszcze klimatem generowanym za sprawą skutych lodem krajobrazów, o tyle druga, osadzona już w Los Angeles, wlecze się niemiłosiernie. Widać reżyser nie za bardzo wiedział, jak z tak wątłego materiału wyjściowego wykroić pełnometrażowy film, postanowił więc poupychać nic nie wnoszące, pozbawione jakiejkolwiek werwy sceny, tak by osiągnąć choćby te nędzne siedemdziesiąt minut. Chyba jednak wolałbym coś krótszego...