Do kina wybrałem się raczej z towarzyskich powodów, a nie dlatego, że jestem wielkim fanem Michaela. Kiedy on był na topie, buntowałem się przeciwko modzie i popowi, dla mnie była to po prostu kolejna reklamowana gwiazda w TV. Szacunek zacząłem mu okazywać, kiedy większość ludzi zaczęła się od niego odwracać i zauważyłem hipokryzję wśród "fanów", którzy wspierali go, kiedy był na szczycie, a później ośmieszali go, kiedy przeżywał swoje największe upadki.
Ludzką naturą zdaje się być wywyższanie jednostek na piedestały, po czym mieszanie ich z błotem, tudzież krzyżowanie (pamięta ktoś koszulkę Axl'a Rose'a z Jezusem i napisem "Kill Your Idol"?) - Michael Jackson jest jednym z przykładów takich "upadłych ikon". Sam kiedyś porównując siebie w wywiadzie do Jezusa, wzbudził politowanie wśród ludzi, którzy jego "upadek" traktowali jako kolejną rozrywkę w TV (coś typu Britney Spears zgolona na zero) i wypowiedź tą wzięli za przejaw choroby psychicznej. Dziś myślę, że Michael miał rację, choć niepotrzebnie mówił to publicznie.
Michael inspirował miliony, wzbudzał zachwyt milionów i przez miliony został "ukrzyżowany", a po śmierci ukoronowany na króla popu ponownie i to pewnie przez tych samych ludzi, którzy śmiali się z jego upadku. Także dlatego podszedłem do tego filmu sceptycznie, wiedząc, że podobnie jak na śmierci papieża, ktoś chce zarobić na śmierci Michaela. "Trasa nie doszła do skutku, - odzyskajmy część kasy sprzedając tani materiał i nazwijmy go wersją limitowaną. Do tego zróbmy to od razu, póki jeszcze w TV jest sporo szumu o jego śmierci". Gdybym jeszcze wiedział, że nakręcił to koleś od "High School Musical", to pewnie wcale bym nie poszedł zobaczyć "This Is It".
Film zawiera mało wywiadów z ludźmi z otoczenia gwiazdora, natomiast nie skąpi wielu minut muzyki - także sporej ilości całych utworów. To powinno przekonać każdego fana Michaela Jacksona, żeby pójść na ten film do kina. Choć pewnie fani i tak kupili bilety jako pierwsi, bowiem "This Is It" wyświetlano tylko przez dwa tygodnie. Swoją drogą - niezłe zagranie marketingowe. Film to zlepek scen z prób do niedoszłego największego show na naszej planecie, co wziąłem początkowo za słaby powód zobaczenia filmu w kinie (w końcu to tylko próby do koncertów). Jednak jakość dźwięku i to, jak wspaniale tańczył i śpiewał Jackson i jego ekipa na scenie nie pozostawiło złudzeń - film zasłużył na to, aby go pokazywać w kinie. Pomimo tego, że nie jest to prawdziwe show, a zaledwie trening, to po pierwsze wszystko wygląda fenomenalnie już w fazie przygotowań. Po drugie może właśnie taki charakter powinien mieć ten film, czyli nieskończone dzieło.
Istotnym smaczkiem w "This Is It" są filmowe wstawki, które zrealizowano bardzo profesjonalnie - w technologii 3D na potrzeby wyświetlania ich podczas koncertów.
Jeśli ktoś wątpił w to, że Jackson był w stanie zaprezentować jeszcze cokolwiek poza rozpadającym się nosem, powinien poczuć się głupio, ponieważ w "This Is It" Michael rusza się na scenie jakby miał nadal ze 20 lat, a śpiewa tak, jakby nigdy nie przestał śpiewać. Poza tym na filmie widać, jakim perfekcjonistą był, jak wiele wymagał od siebie i od innych. Miejscami potwierdza się czyjeś powiedzenie, że Jackson przez całe życie był jak dziecko - to widać w wielu scenach. Przede wszystkim jednak widać, że przez wielkich tancerzy, muzyków, ludzi z branży filmowej i muzycznej traktowany był jak święty (tak się do niego odnoszą, jakby był prawdziwym królem).
Nie jednej osobie łezka zakręci się w oku... Niby to wspaniale, że mamy szansę zobaczyć coś nowego i świeżego, co zostało po wielkim gwiazdorze, ale z drugiej strony fakt, że było tak blisko, aby udowodnił każdemu, że nie umarł i nikt nie może mu się równać, jest bardzo smutny i odbiera wiarę w cuda. Jakkolwiek bluźnierczo to zabrzmi, - Michael dla sporej rzeszy ludzi był jak święty,- cokolwiek złego zrobił, jakkolwiek by się nie skompromitował - był kimś, w kogo wierzyli do ostatniej chwili. Czy nam się to podoba czy nie, do ostatnich pokoleń łatwiej dotrzeć muzyką pop niż religią. Osobiście nie mogłem uwierzyć, że On po prostu odszedł - tuż przed własnym "zmartwychwstaniem". Bo nie jestem już zbuntowanym nastolatkiem, który wszystko co znane bierze za głupie i komercyjne. Dorosłem już dawno temu, żeby przekonać się, że on zawsze był największy. Zmieniały się tylko pokolenie i media, które stawiały go w różnym świetle, w zależności od tego, na co ludzie w danej chwili mieli ochotę, - na wysławianie albo na kamieniowanie.