Zawsze odkladalem seans: bo romans, bo dlugi, bo mainstreamowy. Kilka lat temu bylem na filmie Zizka, ktory dokonywal politycznej analizy Titanica, oczywiscie na wpol komicznie, no i przy smiejacej sie sali. Nie biorac tego pod uwage, lata pozniej - kilka dni temu - uznalem ze wlacze film w tle, jako cos latwego.
Poczatek to typowe US kino lat 00s. Oczekiwania mialem wiec male, a kiedy padl zart o Freudzie i duzym statku westchnalem, myslac 'intelektualizm na miare multipleksu'. Kate Winslet mnie nie przekonywala, a komicznie zakreslone postaci bogaczy, w tym przystojnego bad guya potwierdzaly przypuszczenia.
Z czasem, jednak, zamiast pracowac zaczalem sie wciagac. Zaczelo byc jasne, ze w filmie watki polityczne i spoleczne, egzystencjalne, oraz milosc (bo romans nie jest tez pretekstem, a integralna czescia wymowy, calosci obrazu) sa splecione i mimo wszystko swietne. Tak samo, jak pieknie wygladajacy statek i niebo, oraz porazajace dryfujace ciala, a nad nimi gwiezdziste niebo. Ogladajac w dobrej jakosci robi to wielkie wrazenie.
Okazalo sie wiec, ze Freud byl istotny, ze obserwujemy dekonstrukcje, ale nie calkowita, bowiem sedno filmu nie jest pesymistyczne, oswiecenie nie upada, a zycie ma sens: widzimy, ze milosc pozostaje wazna, ze realizacja samego siebie jest istotna, ze cnota swiadczy o czlowieku, ale i lad jest niezbedny.
Niespodziewanie, odebralem wiec ten moumentalny romans jako wchodzacy w dialog filozoficzny: nad Zachodem, moralnoscia, ale i spelnieniem. Wzruszylem sie wiec przy idealnie nakreconych scenach: zarowno przy kapitanie i projektancie czekajacych na smierc, przy muzykach grajacych do konca, przy zamarznietym kochanku.
Ale wzruszylem sie tez, ze jest sens (nie ego), nadzieja (nie mit) i milosc (nie romantyczna fantazja), a nie rozpacz i nihilizm, szczesliwy, ze to kino Amerykanskie a nie Wloskie, ze nie triumfuje Nietzsche i inni krytycy, ale Zachod wlasnie.
Nie jestem kinofilem, czytam wiecej niz ogladam, ale ostatnio wyjatkowo czytalem o kinie, natykajac sie na taki fragment:
"Fellini, Visconti, and Antonioni deconstruct [the] fantasy by letting it unfold well past the point at which Hollywood endings would stop, until it inevitably unravels into an encounter with the Real: nothing but loss awaits us at the end of fantasy. Yet this traumatic moment is politically crucial: once we realize that the enjoyment we failed to attain was always already lost, we will be free from the capitalist injunction to consume and accumulate—from the crippling illusion that our happiness lies but one more purchase away" (Giorgio Mobili, 'Fun until the end: The nightclub fantasy in the Italian cinema of the economic miracle', https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/0014585818821047).
I za to jestem wdzieczy Hollywood, czy posledniemu wzgledem Felliniego Sorrentino: nie za to, ze przedstawia filozofie absolutnej konsumpcji, bo jak widzielismy chocby w tym filmie, tak po prostu nie jest - a Zachod to nie demon z 'lewicowej' hiperboli - ale tez, ze nie przedstawia wizji pozostawiajacej nas w ciemnej, zimnej nocy rozpaczy. Jestem tez wdzieczny za Di Caprio, ktory oczarowuje.