Jeden z ostatnich filmów Steve'a McQuenna to western, a właściwie antywestern, który wprawdzie do tego gatunku nic nowego nie wnosi, ale też nie schodzi poniżej poziomu przyzwoitości i ogląda się go całkiem przyjemnie.
McQueen gra typowego dla westernów, których akcja osadzona jest już w XX wieku, ostatniego kowboja - epigona minionej epoki, relikt świetności Dzikiego Zachodu i samotnych jeźdźców. Przywiązanego do elementarnych wartości, prostego i żyjącego w harmonii z naturą samotnika, jakkolwiek solidnie już zmęczonego tym Dzikim Zachodem i nie potrafiącego się odnaleźć w nowych realiach, który najchętniej zaszyłby się w swoich ukochanych górach, z dala od cywilizacji.
Tom Horn dostaje od Stowarzyszenia Hodowców Bydła zadanie rozprawienia się z panoszącymi się w okolicy bydłokradami. I zabiera się do roboty, co jest pokazane w paru brutalnych akcjach. Spodziewałem się, że na tej walce ze złodziejami zleci cały film, ale jednak mniej więcej w połowie mamy dosyć znaczący zwrot akcji. I myślę, że właśnie ta druga część jest ciekawsza.
Tak, jak już mówiłem, nie jest to oczywiście wielki film, ale obejrzeć go na pewno warto, chociażby dla przedostatniej roli McQuenna i dla smutnego, elegijnego klimatu zmierzchu Dzikiego Zachodu.
7/10.