Znalazłam doskonały opis filmu, autorstwa ZYGMUNTA KORUSA (po pokazie w Katowicach)
http://www.radiownet.pl/publikacje/wolynskie-larum
Kiedy 11 lipca b.r. wchodziłem do przyciemnionej sali kina „Światowid” w Katowicach (...) Bez słów czuło się, że czeka mnie przeżycie, które jest w tytule zaproszenia: RAPSOD, czyli antyczny utwór liryczny – podniosły, żałobny i smutny.
Film Dariusza Marka Srzednickiego pt. „Ukraiński rapsod” to dokument z inscenizowanymi epizodami. Jego produkcję rozpoczęto na przełomie lutego i marca 2011 roku – opowiedział o swym dziele kinomanom autor scenariusza i zarazem reżyser. Przeprowadzono dwa castingi oraz wybrano plenery. Początkowo realizacja filmu miała odbywać się na terenie Ukrainy, ale zmieniono zamiar i zaadaptowano miejsca niedaleko Wrocławia i Opola (skansen). Część zdjęć nagrywano również w pomieszczeniach Polskiego Radia Wrocław. Pierwszy klaps na planie zdjęciowym padł w czerwcu 2011 roku. Całej ekipie technologia 3D nie ułatwiała zadania z uwagi na „płaski materiał dokumentacyjny”. Natomiast doskonała pogoda pozwoliła sprawnie kręcić sceny. Premiera filmu miała miejsce w lutym 2012 roku w Multikinie „Pasaż Grunwaldzki” we Wrocławiu.
Autor, warszawski historyk, świetnie zorientowany w okresie międzywojnia, poprzedził seans szerokim nakreśleniem politycznego tła, które w efekcie doprowadziło do straszliwych mordów na terenach Wołynia i Małopolski Wschodniej II Rzeczypospolitej. Szacowane na 120 – 200 tys. ofiar zbrodnie nacjonalistów spod znaku tryzuba, dokonane za aprobatą Sowietów i Niemców, miały na celu czystkę etniczną Polaków w naszym kraju, który został napadnięty praktycznie z trzech stron: wzięty w kleszcze od zachodu i wschodu przez armie najeźdźców, miał dodatkowo skrytobójczego wroga – najbliższego sąsiada – obywatela-zdrajcę zza płotu czy miedzy.
Okrucieństwo band OUN-UPA, wyeskalowane prymitywną ideologią do niewyobrażalnych rozmiarów, jest na filmie ukazane w postaci starych sepiowanych zdjęć, które mają zatrważający wydźwięk. Reżyser kontrastuje te czarno-białe kadry kaźni – rozczłonkowane ciała, zmasakrowane glowy i tułowia, zwęglone korpusy, zamęczone dzieci, skromne pochówki – widokówkami pięknego pejzażu, niczym kartkami w przeglądanym rodzinnym albumie. Ten „familiarny” zabieg czyni dokument wciagającym, budzącym współczucie, transfokuje tragedię ku sercu. „Można udawać, że nic się nie stało wierząc, że zamilkły groby, a zgliszcza porosły zielskiem i chwastami, a świadkowie odchodzą. Nie można jednak żyć krzykiem sumienia, które każde zło wypomina i oskarża” – przypomniały mi się słowa arcybiskupa lwowskiego Mieczysława Mokrzyckiego.
„Ukraiński rapsod” ukazuje ludobójstwo dokonane przez UPA na Polakach od strony ludzi, którym udało się uniknąć śmierci. Traumatycznymi wspomnieniami dzielą się prawdziwi, niejako ostatni żyjący świadkowie tej apokalipsy. Ze ściśniętym gardłem, cedząc słowa, opowiadają nam o przeżytym piekle i wyjściu z otchłani, a my na widowni słuchamy tego jak porażeni. Bogusława Kędzierska, Monika Śladlewska, Szczepan Siekierka, Czesław Filipowski, Kazimierz Kobylarz, Mieczysław Seredyński – to ocaleni cudem oskarżyciele przed trybunałem, który, choćby symbolicznie, należałoby powołać (a pewnie w końcu kiedyś taki „norymberski proces” nad ukraińskimi nazistami się odbędzie...), bo takie zbrodnie przeciw ludzkości się przecież nie przedawniają. Naukowym objaśnianiem oglądanych zdarzeń dzielą się z ekranu Liliana Ciepłoch – prokurator IPN oraz Ewa Siemaszko – badaczka ludobójstwa.
Dariusz Marek Srzednicki interesująco złamał konwencję filmu dokumentalnego, opartego na prezentowaniu zdjęć, rękopisów, maszynopisów i pamiątek oraz wypowiedzi świadków. Z myślą o młodym odbiorcy wprowadził do scenariusza inscenizacje niektórych zbrodni, które miały wtedy miejsce na Wołyniu. Zdarzenia dzieją się symultanicznie, mają krótkie fabuły, ale te epizody jeszcze mocniej unaoczniają widzom, co tam się działo – zezwierzęcenie oprawców nie do opowiedzenia! Ożywione fotografie i udokumentowane wydarzenia mają charakter tak wymowny, bo oparty na zdradzie i zbydlęceniu ukraińskich napastników, że przed projekcją na ekranie umieszczono ostrzeżenie skierowane do osób wrażliwych przed brutalnymi scenami, które będą wyświetlane.
Wspaniała, wzniosła, momentami funeralna muzyka (autorstwa Bartosza Sochy) ma charakter konfesyjny. Dzieło rozpoczyna i zamyka pieśń Lecha Makowieckiego pt. „Wołyń 1943” – wiersz-modlitwa za niewinną męczeńską śmierć rodaków, tren błagalny o przechowanie ich losu w pamięci potomnych jako memento mori: przebaczcie dopiero na gruncie prawdy, gdy Ukraińcy głośno przyznają się do winy i zechcą wykonać choćby minimalne zadośćuczynienie, czyli potępią swoich zbrodniarzy i przestaną stawiać im pomniki.
Scena, kiedy opowiadający świadek, pan Mieczysław Seredyński, nagle wspomina mord na bliskiej mu kobiecie i dławi się od stłumionych łez, a jego drgająca krtań sygnalizuje nieuchronny wybuch płaczu, gdzie nagle wszystko to reżyser podkreśla wygumowaniem dźwięku, interwałem straszliwej ciszy, przejmuje taką grozą, że tego momentu z filmu nie wymaże się z pamięci do końca życia.
Obchody 70. rocznicy polskiego holokaustu na Kresach uczczono w Katowickim kinie „Światowid” przedpremierowym pokazem tego ważnego filmu (producent Cinema Factory, Wrocław 2012). Dzieło Srzednickiego (niskobudżetowe, zrobione za pieniądze ze zrzutek, co nie dziwi, bo Polską nadal rządzą „pseudoelektoralni okupanci”) będzie dopiero, mam nadzieję, szerzej rozpowszechniane (tutaj miało miejsce 13. jego oglądanie w gronie specjalnie zaproszonych widzów). Seans trwa 40 minut. Warto otworzyć kolejnemu ważnemu reżyserowi-historykowi, tak jak Grzegorzowi Braunowi, drzwi do klubów (np. „Gazety Polskiej”) oraz środowisk patriotycznych. Trzeba zrobić wszystko, by ten edukacyjny obraz dotarł do dzieci i młodzieży, do szkół i domów kultury, by pamięć o rzeziach kresowych została przekazana wnukom.
Po seansie odbyła się dyskusja z reżyserem, dzielono się wrażeniami, padło też pytanie o „ukraińską agenturę” tolerowaną w niektórych ówczesnych państwach za miedzą. Historyk wyjaśnił m.in. politykę zagraniczną przedwojennej Czechosłowacji wobec Polski (opartą w jakimś sensie na historycznej idiosynkrazji), po cichu przyzwalającą w Pradze na rekrutowanie i przenikanie „banderowskich podżegaczy” przez granicę z Galicją. Nauczyciel z katowickiego liceum im. A. Mickiewicza zaproponował rozpowszechnianie tego filmu na Ukrainie, gdzie jeździ z uczniami w celach pojednania i nie widzi tam wrogości. Reżyser nie zgodził się z tym stwierdzeniem, podkreślił stale drzemiący w tym narodzie pierwiastek nacjonalizmu. Nieoczekiwanie zabrała głos z sali Ukrainka, anglistka przebywająca w Polsce, Tetiana Rozłutska, która stwierdziła bez ogródek, że o ludobójstwie ukraińskich nacjonalistów nie ma ani słowa w żadnym podręczniku szkolnym i akademickim w jej kraju. Natomiast stale nagłaśnia się zasługi ideologów nienawiści i samych zbrodniarzy. I ona właśnie robi wszystko, by prawda dotarła do jej rodaków, bo dopiero na jej fundamencie możemy zrobić dobry, poważny krok ku pojednaniu. Nie muszę dodawać, że po tak śmiałej deklaracji ta drobna, odważna dziewczyna otrzymała burzę oklasków.