a pisze to wielka fanka twórczości Allena. Myślę, że nadszedł czas na twórcze wakacje. Może kilka lat przerwy zaowocuje, podobnie jak u Sydneya Lumeta, znowu choćby dobrym filmem. Myślałam, że Sen Kasandry był kiepski. Przy Vicky Cristina Barcelona to prawie arcydzieło. Nie poleciłabym nikomu. Nawet największemu wrogowi.
Powrót Allena do jego ulubionego tematu - do związków. W Barcelonie, podobnie jak na Manhattanie bohaterami swego filmu czyni młodych, inteligentnych, zagubionych ludzi, szukających ucieczki od nudnej egzystencji bądź to w sztukę, bądź w miłość. I tak na szachownicy życia rozstawia tym razem jednego mężczyznę i trzy zakochane w nim kobiety. Ze znanym sobie twórczym "sadyzmem" krzyżuje ich losy tak, by każdy pionek wszedł w jakąś relację z innymi. Szch i mat. Na przeszkodzie do szczęścia stają czynniki ludzkie - psychika, temperament, niezdecydowanie, a nawet fizjologia (konkretnie - wrzody żołądka). Irracjonalny lęk przed zaangażowaniem doprowadza grę do końca, który może być początkiem nowej partii. Czy ktoś wygrał, czy ktoś przegrał? A może, jak w życiu - po trosze sukcesu, po trosze porażki? Neurotycznych charakterów nie leczy się przecież tak łatwo.
Allen budzi się z długiego snu, wraca do swojego stylu opowiadania, znanego z "Annie Hall", "Manhattanu" czy "Zbrodni i wykroczeń". Nie opuszcza go dobry humor, ale przypomina sobie wartość psychoanalizy. Wydaje mi się też, że wstawia do filmu swoje częściowe alter ego - Vicky, zacinającą się neurotyczkę, robiącą magistra z tożsamości Katalończyków, rewelacyjnie zagraną przez Rebeccę Hall. Znakomicie wypada też na ekranie Penelope Cruz (bodaj najlepsza rola od "Drżącego ciała").
Mistrz wraca - fani Allenowskiej ironii muszą to widzieć.