Melodramat "Vicky Cristina Barcelona"... rzeczywiście film tylko i wyłącznie o miłości, ale o jakiej miłości! O jak różnych jej aspektach i jak niebanalnych kreacjach ludzi w nią uwikłanych. Sama postać Juana, który jest filarem tej historii i dzięki któremu odkrywamy kulisy całkowicie frywolnego i finezyjnego sposobu na stworzenie związku, jest głównym przewodnikiem widza. To jego specyfika tak naprawdę uświadamia, że nawet dla tak artystycznej i wolnej duszy, jaką była Cristina związek przepełniony niepohamowanym temperamentem czy bezgranicznym erotyzmem nie ma racji bytu. I uświadamia to sobie w końcu i Cristina i Vicky (której życie z mężem to całkowity kontrast tego co spotkało ją z Juanem).
Podziwiałem poza tym wszystkim piękne obrazy Katalonii i magiczną muzykę w filmie i tak aż do momentu kiedy nie pojawia się ta jedna... wchodzi i deklasuje wszystko. Penelope... zdecydowanie największa perełka filmu, powala dialogiem, ekspresją, samymi nawet ruchami. A jej cudowny angielski z hiszpańskim akcentem przyprawia o dreszcze. Wszystko inne stało się od tego momentu mniej ważne...