Dawno, dawno temu, za morzami, za oceanami, żył sobie kapłan voodoo Gatanebo. Nieszczęśliwie zakochany w już zajętej Kenyi ( świetnie ucharakteryzowana biała kobieta na murzynkę, kilo roztopionej czekolady i gotowe). Po przyłapaniu ich na wspólnym baraszkowaniu, doszło do nieumyślnej śmierci rywala Gatanebo. Plemię wydało wyrok, śmierć kochankom. Akcja filmu przenosi się do lat 70tych XX w. Profesor i jego sekretarka biorą udział w rejsie pasażerskiego statku. Za zadanie mają, opiekować się transportowanym sarkofagiem z mumią, wiecie kogo. Gatanebo ożywa! W sekretarce widzi wcielenie swej utraconej ukochanej. Zaczynają spadać głowy.
Hiszpański koszmarek, w którym do podziwiania są tylko walory tancerki voodoo i ewentualnie podstawka pod perukę, imitującą ścięte głowy. Akcja ślamazarnie brnie do przodu, więcej tu gadania niż akcji, a jak przenosimy się z bohaterami na ląd, to akcja staje, aby tylko parę chwil przed końcem przyspieszyć, i nagle ni stąd ni zowąd widzimy napis ,,the end''. Sam szwarccharakter niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ani nie ma jakiś konkretnych mocy ( tylko z jednego faceta zrobił parobka), ani bić się zbytnio też nie potrafi.
Technicznie słaby i co gorsza nakręcony bez polotu rupieć, który nie jest na ten sposób zły aby bawił jako camp.