Horror autotematyczny. Vincent Price gra Paula Toombesa, aktora wcielającego się w rolę Doktora Śmierć w serii filmowych horrorów. Tragiczna śmierć narzeczonej sprawia, że przerywa karierę aktorską, by leczyć zszargane nerwy w klinice. Po latach dobrowolnej emerytury decyduje się na powrót do zawodu, zachęcony przez starego przyjaciela-scenarzystę (w tej roli Peter Cushing). Jego come back zbiega się w czasie z serią okrutnych mordów, wyraźnie inspirowanych ekranowymi zbrodniami Dr Śmierć. Czyżby Toombes zanadto utożsamił się z odtwarzaną rolą?
Udział Pricea i Cushinga - dwóch niekwestionowanych gwiazd gotyckiego horroru - zapowiada dobrą zabawę. Tymczasem jest wyjątkowo przeciętnie, używając kolokwialnego zwrotu: "średnio na jeża". Fabuła niczym nie zaskakuje, pełno w niej dziur logicznych, zaś tożsamość zabójcy wyjątkowo łatwo odgadnąć. Oczywiście horror to często nie tyle treść, co sam styl, lecz również pod tym względem nie jest najlepiej. W scenografii widać niedostatki budżetowe, a sceny mordów zrealizowane zostały bez inwencji. Po osławionym Doktorze Śmierć oczekiwałem znacznie większej pomysłowości w uśmiercaniu kobiecych ofiar.
Największa moim zdaniem gafa: Dowiadujemy się, że Toombes był klasycznym przypadkiem aktora jednej roli, powtarzanej do znudzenia w kolejnych filmach. Tymczasem do zaprezentowania jego aktorskiej przeszłości wykorzystano fragmenty cyklu "Poe według Cormana" (KRUK, ZAGŁADA DOMU USHERÓW, MASKA CZERWONEGO MORU, STUDNIA I WAHADŁO). Gołym okiem widać, że są to role bardzo różne, ukazujące wszechstronność talentu aktora. Najwyraźniej twórcom MADHOUSE nie starczyło pieniędzy, bo samodzielnie nakręcić kilka przekonujących sekwencji z Doktorem Śmierć w roli głównej. Zapewne również za sprawą niedomagań finansowych druga gwiazda - Peter Cushing - pojawia się zaledwie w kilku scenach.
Pozycja tylko dla wiernych fanów obu aktorów. Vincent Price nie traktował swego image'u gwiazdy horrorów bardzo poważnie i często uciekał się do parodiowania samego siebie. W KRĘGU SZALEŃSTWA nie jest jednak jego najlepszym autotematycznym występem. O niebo lepiej wypada VINCENT (1982), krótki metraż Tima Burtona.