Christian Carion, znany z ciepłego „Joyeux Noël”, ponownie sięga po temat II wojny światowej, ale tym razem rezygnuje z frontowych dramatów, by skupić się na cywilach – zwykłych mieszkańcach małego miasteczka w północnej Francji, którzy w maju 1940 roku muszą opuścić swoje domy i ruszyć w niepewną podróż na południe. Kamera podąża za wielobarwną grupą uchodźców – od burmistrza z rodziną, przez rolników, aż po małego chłopca szukającego ojca, a ich wędrówka staje się pretekstem do pokazania, jak wojna zmienia relacje i wartości.
Film urzeka zdjęciami, szerokie kadry francuskiej prowincji, pastelowe barwy i delikatne światło tworzą niemal malarskie kompozycje. Wrażenie potęguje muzyka Ennia Morricone, która wnosi do obrazu nostalgiczny, czasem wręcz baśniowy ton. Ta warstwa audiowizualna jest największą siłą filmu , oglądając, ma się poczucie obcowania z czymś dopieszczonym wizualnie i emocjonalnie.
Problem w tym, że scenariusz nie jest tak angażujący, jak mógłby być. Choć postacie są sympatyczne, często brakuje im głębszego rysu psychologicznego. Konflikty, które mogłyby nadać historii intensywności, zostają szybko rozwiązywane lub spychane na dalszy plan, a oś fabularna miejscami traci tempo. To raczej spokojna ballada o solidarności niż pełne napięcia kino wojenne, i choć ma to swój urok, nie każdemu przypadnie do gustu.
„W maju niech się dzieje, co chce” najlepiej smakuje jako opowieść o ludziach, którzy w obliczu katastrofy nie tracą człowieczeństwa. To film piękny wizualnie, nastrojowy i ciepły, ale też trochę zbyt bezpieczny i przewidywalny, by na długo pozostał w pamięci. Dla tych, którzy szukają w kinie wojennym więcej refleksji niż akcji, propozycja warta rozważenia.