PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=623458}
3,6 509  ocen
3,6 10 1 509
Wataha
powrót do forum filmu Wataha

„Wataha” bowiem to profesjonalnie sfilmowana profesjonalnymi kamerami (Sony, Canon) historia, z przemyślanymi kadrami, z precyzyjnym montażem i wysmakowanymi zdjęciami i trafnie dobraną ścieżką dźwiękową. Nie sposób też zarzucić cokolwiek reżyserii: aktorzy nie szarżują i grają to, co mają grać a kilka scen (np. gdy zombiaki wybiegają spośród drzew) jest z wyczuciem gatunkowej materii zainscenizowanych. Warto wspomnieć również o grze aktorskiej, która w produkcjach niezależnych jest zawsze najsłabszym ogniwem. Kiełyczkowski osadził jednak w głównych rolach obytych ze sceną wykonawców. Dowódcę zagrał znany muzyk rockowy, autor tekstów dla m.in. Big Cyca i Dżemu, Jacek Dewódzki; w roli twardziela Waltza wystąpił Piotr Wrzosek, aktor związany z wieloma scenami teatralnymi; piękną i seksowną odpowiedniczkę Ripley, Marinę – modelka i aktorka Anna Jażdżyk, a psychopatycznego Rocha – uwaga! niespodzianka – kabareciarz Piotr Mocarski, tworząc bodaj najbardziej zapadającą w pamięć postać. Profesjonalne obycie wymienionych artystów aż nazbyt wyraźnie odbija się na pozostałej nieprofesjonalnej obsadzie. W gruncie rzeczy to drobiazg, bowiem potoczystość narracji i sprawność reżyserii sprawiają, że „Watahę” ogląda się bardzo dobrze.

Mimo tych wszystkich pozytywów po seansie filmu odczuwałem ogromny zawód i niedosyt. Co się stało? Odpowiedź jest prosta: scenariusz. Niestety „Wataha” cierpi na tę sama słabość, co prawie każdy polski horror. Ma po prostu kiepsko napisaną historię. Już zarys fabuły niczego dobrego nie zapowiadał, bo filmów o tajemniczej chorobie, przemieniającej ludzi w mięsożerne zombie, w ostatnich latach namnożyło się tyle, że każdy fan kina grozy co najmniej raz na jeden z nich się natknął. Ale i wtórność da się przełknąć, w końcu horror to gatunek, który żywi się samym sobą od zarania swych dziejów. Gorzej, że Kiełyczykowski (autor scenariusza) nie oferuje niczego w zamian. Wątek dezerterów, którzy znaleźli chwilowy azyl w samotnym pensjonacie, przeplatany jest sceną przesłuchiwania jedynej ocalałej. Łączyłem spore nadzieję z tym wątkiem. Po cichu liczyłem, że rzuci on inne albo odmienne światło na retrospekcję, ukazujące zmagania ludzi z zombiakami i samym sobą, ale nic tego. „Wataha” to film bez żadnej niespodzianki, bez puenty, bez zaskoczenia i w końcu bez oryginalnego, nośnego pomysłu. A przecież w nieszablonowym pomyśle tkwi siła niezależnego kina i krótkiej formy. Dla końcowej zaskakującej puenty lubię oglądać filmy krótkometrażowe, ale tej nie znajdziemy w obrazie Kiełczykowskiego, fabularnie do bólu przeciętnym.

Jest też drugi zarzut. Być może z perspektywy fana horrorów nawet poważniejszy. Skoro „Wataha” zamierzona została jako polski zombie movie, to można zapytać gdzie tryskająca krew, odcięty kończyny, wypadające wnętrzności, wyjadane mózgi? Ba! gdzie gnijące trupy? Wszystkie te pytania mają, niestety, charakter retoryczny. Kilka umazanych na czerwono twarzy nie wystarczy by zrobić z kogoś wygłodniałego zombie, a dwa, trzy ujęcia, całkiem efektowne odstrzelonych głów „przemienionych”, nie ratuje sytuacji. Jest jeszcze scena, gdy jeden z bohaterów dobija nieprzemienionego, ale już się przemieniającego księdza, ale w tym przypadku chodzi o kontekst niż o czyste gore. I wspominam o poetyce krwawej odmiany horroru, nie dlatego, że uwielbiam makabrę dla makabry, ale dlatego, że przemoc jest wpisana w konwencje zombie movies, stanowiąc jej fundamentalny element, a często jedyną atrakcję. Może Kiełczykowski bał się pójść na całość, by nie popsuć dobrego smaku wykładowcom i bez stresu zrobić dyplom, a może chciał być ambitny i uchronić swe dzieło przed bezsensowny epatowaniem przemocą? Co do pierwszego przypuszczenia – nie wiem, co do drugiego, to nie sposób nie zauważyć, że przez film przebija się potrzeba powiedzenia kilku ważnych i niemiłych rzeczy o ludzkiej naturze, która tylko powierzchownie odróżnia „przemienionych” od tych „normalnych”. Tyle tylko, że o tym mówił już George A. Romero w „Nocy żywych trupów” w pierwszym współczesnym horrorze o zombie. Dla przypomnienia – z 1969 r.