Dopracowana w folklorystycznych i historycznych detalach mroczna opowieść o tym, czym byliśmy, pisząc europejską historię ludzkości. To na plus. Reszta to już równia pochyła. Dobrze że Ethan Hawke ginie już na wstępie, bo nie zniósłbym, gdyby jeden z moich ulubionych aktorów firmował takie kino. Teatr właściwie. Śledzenie tego, w jaki sposób bohaterowie się porozumiewają przypomina żmudne podążanie za dość kaleką frazą, która ani nie wybrzmiewa tu artystycznym patosem, ani nie jest w żaden sposób skorelowana z tym, jak dzicy są ludzie wygłaszający wszystkie te piękne frazy. Nicole Kidman prawie jak porcelanowa lalka. No i przede wszystkim Islandia. Na której nie czuć ani jednego powiewu wiatru, wszyscy odziani w lekkie ubrania i jakieś cienkie koce żyją sobie w ciszy i spokoju, choć wulkany troszkę dają popalić. Następnie gość przepływający lodowaty północny Atlantyk, jakby zasuwał żabką na osiedlowym basenie. W ogóle główny bohater raz jest instynktem wilka, a raz głębokim humanistą pochylonym nad niesprawiedliwością społeczną. Plus ekscentryczne wstawki w montażu, żeby to wszystko przypominało mistyczną baśń. Nuda obezwładnia. Dla koneserów rozczłonkowanych ludzkich zwłok, bebechów na wierzchu i wielbicieli superbohaterów, którzy wszystkich potrafią załatwić jednym mieczykiem. Kompletnie nie dla mnie.