Tylko 20% powołanych wraca żywych z wojny przyszłości - słyszymy przerażającą statystykę.
Ale później okazuje się, że wypadają oni przez dziurę w niebie na wysokości kilkuset metrów i szansę na przeżycie mają tylko ci, którzy akurat trafią w baseny na dachach budynków. Nie posiadają żadnego przeszkolenia, opancerzenia, a nawet umundurowania. Żadnej struktury czy organizacji wojskowej. Dostają do ręki broń, z której nie potrafią strzelać, a nawet gdyby potrafili, niewiele to zmienia, bo przeciwnik jest praktycznie kuloodporny. Poza tym nie wiedzą nawet, jak przeciwnik wygląda, czym jest i jak z nim walczyć. Nie mają żadnych wyznaczonych celów do zrealizowania, poza tymi wymyślonymi na poczekaniu i przydzielonymi przypadkowym osobom. Ogólnie misja polega na bieganiu w panice w kółko, aż coś nas nie zabije.
Gdyby tak przygotowana "armia" starła się z oddziałem straży miejskiej albo pracowników ochrony supermarketu, to przeżywalność na poziomie 20% była wciąż byłaby sukcesem.
I na tym ma polegać "Wojna o jutro"? Na bieganiu w panice w kółko, aż coś nas nie zabije?! Wolne żarty.
Ciekaw jestem kto pisał scenariusz, ale jeszcze bardziej zdumiewa mnie fakt, że na podstawie takiego scenariusza zrealizowano film. Skrypt to poziom dziecka z pierwszych klas szkoły podstawowej. To jest bardziej parodiowanie sf niż faktyczne sf. I tak dałem wysoką ocenę (3/10) ze względu na ładny uśmiech Iwony i kilka ładnie wyglądających kadrów. Natomiast scenariusz to jest dno.