wszystkie rzeczy, wszędzie (na całym świecie) i naraz podnieść na pięć centymetrów, a potem je upuścić? Rozległby się okropny hałas. I właśnie z takim hałasem ląduje film "Wszystko wszędzie naraz", na pewno nie spadając na cztery łapy. Ten film dostał siedem statuetek w takich ważnych kategoriach (najlepszy film, aktorka pierwszoplanowa, drugoplanowa i aktor drugoplanowy), a tymczasem moim zdaniem coś tu nie styka. To, że Michelle Yeoh wygrała z Michelle Williams (która grała w "Fabelmanach") jest jakimś nieśmiesznym żartem. Przecież występ Williams był niesamowity i niepowtarzalny! A oscar dla Yeoh to tak, jakby oscara dostała Scarlett Johanson za Czarną Wdowę (mam na myśli, że te obie role nie są na oscara).
Ale wracając do oscarowego filmu, to pierwsza część była jeszcze całkiem spoko i to tylko dzięki niej dałam temu filmowi 5. Jednak część 2 i 3 były już po prostu tak nudne, że ledwo wytrzymałam do końca. Jedynym naprawdę dobrym aktorem był mąż Evelyn, który jednocześnie grając (troszeczkę) idiotycznego właściciela pralni, był "super agentem" z innego wymiaru. Fabuła słabiutka, opowiada o tym samym, co 99% bajek Disneya. Żarty nużące i żenujące. Prawdę mówiąc, to ten film powinien się kończyć na pierwszej części. I byłoby ok.